niedziela, 28 października 2012

Lato z miłości



Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Dom. Dom. Drzewo. Drzewo. Szopa. Dom. drzewo. Drzewo. Ulica. Ulica. Ulica. Samochód. Ulica. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Dom. Drzewo. Ulica. Ulica. Autobus. Samochód.
Ludzi nie ma, nie ma ludzi. Obrazy się zmieniają, przeskakując niczym na klatkach filmowych, wyświetlanych za pomocą kinematografu. Celuloza. Wszystko było, jest i będzie stworzone na celuloidowej taśmie trzydzieści pięć milimetrów, na którą zostało nagrane, zgrane, wygrane, zagrane życie. A życie składa się z przemyśleń, rozmyślań, wymyśleń i…                                                                         łez.
                                                               łez
                                                               łez
                                                               łez.
Czas, jak zwykle czas wszystko zniszczył, zakopał, się rozpadł. Na atomy, cząstki elementarne podzielone przez elektrony i protony. Nic nie trwa wiecznie, wiecznie nic nie trwa, czas się załamuje. Załamuje czas swe ramiona, plącząc nimi po podłodze nie wyraźne kontury suplementów i super tajnych agentów, i symboli, zaklętych w znakach przyszłości i teraźniejszości, podanych w misce z przeszłości.
Czas wybucha i dmucha, tłumiąc okazję na chwilową ekstazę i wybawienie ze złych rąk, które podają sobie nas, ludzi, człowieka, z rąk do rąk. Zabawki nakręcane. Zabawki na baterie, ładowane odgórnie, w czasie snu. Nic tu nic tu. Jest zło, utkane z kolców róż, zawieszone na szyi, jako medalion, ozdoba, taka obroża, zmyślona chwila dla degustatorów, baristów i innych trudnych i nowoczesnych słów.
Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
Nic tak nie boli, dopóki się gra. Obstawiamy, wybieramy i wygrywamy wtedy, gdy nie przegrywamy na loterii. Domy za domami i obok nich domy. Kwadratowe, prostokątne, wielowymiarowe, stare, nowe, drewniane, ceglane, otynkowane, ocieplone, rozlatujące. Wszystkie są mijające, jak człowiek, jak szczęście i fortuna.

Wiatrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.
Wieje ten cholerny wiatr.
Wieje. Wieje. Wiej                                                                               e         
   .
Nic nie wiem, dzięki czemu wszystko dobrze wiem. Prosto przed siebie, nie patrząc się w tył. Cały czas jedziemy, poruszamy się traktem, mijając światy, ulokowane w rozpadlinach wszechświata, gdzie czekają na swój własny Armagedon, przychodzący w wraz ze Śmiercią. Nikogo nie znam. Wszyscy wydają mi się obcy, nie realni, tacy przerysowani, jak z jakiegoś zniekształconego mitu, opowieści dla współczesnej młodzieży.
Nie ma już smoków.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Człowiek na rowerze. Człowiek na rowerze. Drzewo. Drzewo. Człowiek na rowerze.
Ubitą i wydeptaną drogą jedzenie stary, skrzypiący składak, z wielkim napisem na ramie Wigry 3, na którym zasiada on, stary człowiek w starej czapce, i w starych gumiakach, i w starych spodniach i jeszcze starszej koszuli w kratkę. Porusza się wolno, pędząc przed siebie, korzystając z wolnej chwili, jaką dało mu bezrobocie. W tej jednej chwili mógłbym spać, oglądać telewizję, pić wino pod sklepem. Mógłby zbawić świat, uratować go przed kataklizmami, zatrzymać wściekłe tsunami. Mógłby… lecz czy nie piękniej iść przed siebie?
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo.
Smoków już nie ma. Wyginęły, pozostawiając po sobie tylko wspomnienia. Zostały zabite przez pragnienie współczesnych potępionych dusz, pragnących i dążących do plastików i baterii. Ktoś jest winny, ktoś ucieka, kryjąc się w tłumie, bezbarwnych postaci, myślących o sobie, jak o oryginałach.
Drzewo. Drzewo. Rzeka. Rzeka. Rzeka. Dziewczyna i chłopak. Dziewczyna i chłopak.
Siedzą tak, inwestując czas w samych się. Wszystko pięknie zatrzymało się, zatrzymując marzenia i strach. Liczy się moment, zatrzymany w ramionach, pod postacią ich własnych ja.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Łąka. Łąka. Łąka. Łąka.
Może gdzieś tam, gdzieś tam daleko za horyzontem istnieją jeszcze smoki? Dlaczego miałyby wyginąć? Dlaczego? Piękno jest nieśmiertelne, stworzone z materiału niezniszczalnego, którego struktura nie ulega żadnemu zachwianiu, żadnej degradacji, żadnej super niszczycielskiej mocy człowieka, produkującego odchody na masową skalę, dla człowieka, aby mógł w wirtualnej rzeczywistości się stwarzać. 
 Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
A pomyśleć, że przez ten czas mógłbym dorosnąć. Dorosnąć i zrezygnować z poszukiwań smoków. Wyzbyć się wiary w smoki. Wyzbyć się marzeń i przygarnąć atomy.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Crazy Clown Time Time Time Time




Pewnego dnia obudziłem się i stwierdziłem, że czas wyruszyć w podróż. Jakie to banalne, prawda? Przereklamowane, wymacane i obmacane, ale ja naprawdę wyruszyłem w podróż i to taką… magiczną! Na ramię założyłem czarną torbę, zakupioną u ruskich, a może wietnamców, w każdym razie wyprodukowaną w Chinach. A w niej, nie do wiary czary mary, miałem książkę Stasiuka – Dojczland. A obok spoczywała kanapka. Zeszyt ze Schrekiem, również znalazł tam dla siebie miejsce i kartki, i długopisy, i ulotki, i dwie chusteczki z Flinstonami, i dwa kasztany. No, z takim zaopatrzeniem mogłem wyruszyć w nieznane.  Tylko gdzie, tylko jak, tylko gdzie?
Opuszczam dom i widzę, że mgła połknęła cały świat, a przede wszystkim moją ulicę, dzielnicę, osiedle składającą się z pięciu ulic. Idę. W tym rozlanym mleku dostrzegam przed sobą coś, a te coś, to neonowa lampa. Świeci, błyska, miga na różowo. Zbliżam się do niej i widzę, że pisze się napis, że jest napisane WELCOME TO oraz CRAZY CLOWN TIME.
No to idę. No to słucham, bo tam, za tym neonowym napisem, dobiegają mnie dźwięki melodii i szeptów. Szeptów? Pojękiwań? Stęknięć? Marudzeń? Po prostu męski głos, starszego pana, rocznik czterdzieści i coś, jakiegoś ekscentryka, dziwaka, bawiącego się w sektę, nazwanego przez kogoś „papieżem filmowego postmodernizmu”.
Trzydzieści kroków dalej, na plastikowej tablicy, wbitej w ziemię na plastikowym kołku, wisi mapa CRAZY CLOWN TIME. Czternaście ulic – dziura, jakich mało, a na domiar tego, znajduje się ona w brzuchu Gwiezdnego Wieloryba… kurwa, to nie ta bajka.
No to idę. Pierwsza ulica, PINKY’S DREAM. Jakieś budynki, domy, witryny. Na ścianie wisi plakat TWIN PEAKS. Na chodniku stoi Karen O i śpiewa. Ma zamknięte oczy, w dłoni trzyma nóż, ściskając ostrze. Po ręce spływa krew. A ona śpiewa i tańczy, a ja patrzę na ulicę i widzę… ślady. Ktoś wszedł w kałuże krwi i ruszył przed siebie, zostawiając ślady swoich stóp, gołych stóp, za którymi podążam. Nowa ulica, GOOD DAY TODAY, śpiewa mi „good day today – dobrego dnia”. Z boku stoi mężczyzna w kapeluszu i mówi, „Dzień dobry, nazywam się John Merrick i jest mi bardzo, bardzo miło Panie poznać”. Przed nim klęczą roznegliżowane diwy, przybrane w pończochy i czerwone podwiązki. Pożądają go – udają - a on zaczyna się bać… Zerkam na nich i idę dalej przed siebie.
SO GLAD, kolejna droga. Dostrzegam na niej zakład pogrzebowy, przed którym znajduje się tłum ludzi, mający na swych koszulkach tekst, Poza życiem i śmiercią.  I oni śpiewają, kiwając się lekko na boki, tak jak kolędnicy śpiewający Cichą noc. „Free (free) please don't come back. So glad you're gone. I'm so glad you're gone”. Dziwne, „Wolny, proszę nie wracaj. Jestem szczęśliwy, że ciebie nie ma.  Cieszę się, że odszedłeś”.
Ślady. Pamiętaj o śladach! NOAH’S ARK. Nic ciekawego, tylko jakiś napis na witrynie sklepowej, stworzony z krwi. Człowiek za szybą. A za szybą on, Człowiek Słoń. Tańczy. I pije. „On this dark, dark, dark, dark, dark night”. Powtarzając, „W tą ciemną, ciemną, ciemną, ciemną, ciemną noc”.
FOOTBALL GAME, a zaraz za nią I KNOW. I tam jest ona, Sandy. Znajduje się koło latarni. Patrzy na mnie, jak śladem śladów kroczę. „I don't know if you're a detective or a pervert” rzecze, „Nie wiem, czy jesteś detektywem czy zboczeńcem”, śpiewająco ku mnie, a głos Davida odpowiada – „loud girl, please stop to sing” – „głośna dziewczyno, proszę przestań śpiewać”.
STRANGE AND UNPRODUCTIVE THINKING – słyszę jakiś monolog w tle. Idę dalej. THE NIGHT BELL WITH LIGHTING – zwalniam. Tętno uspokajam, wsłuchując się w metafizyczne jęki, znaczy dźwięki, kojące dusze i ciało. Kolejny napis, tym razem widnieje on na masce samochodu, Przejażdżka z umarłą. Za kierownicą siedzi dumny trup. Nieboszczyk, znaczy nieboszczka, bo to kobieta. Uśmiecha się jej zgniła twarz, usta otwarte, tak jakby chciała wykrzyknąć - promocja!
STONE’S GONE UP – hipnotyzuje. Piękna ulica, latarniana, zapełniona latarniami. A no około latarni, tańczą grupki małych dzieci, trzymając się za dłonie. Podskakują i chichoczą, a wokół jednego słupa świetlnego tańczą małe misie, maskotki, które tak samo, jak ich właściciele, radują się. Słyszę z oddali dźwięki syren policyjnych, zbliżają się, a miśki wykrzykują: „Baby wants to fuck Blue Velvet!”. „Pierdolić niebieski aksamit”
CRAZY CLOWN TIME, główna ulica miasteczka CRAZY CLOWN TIME. I Molly tam jest. I Pete stoi obok niej, „Piękna Czerń”, mówiąc. I jest tam także Suzie, Kimmy, Danni i Bobby. I jak tam kolorowo – noenowo. Różowo! Dzieje się tyle i aż tyle. Jedni krzyczą, drudzy plują, trzeci… nie wiem, ale chyba wymiotują. Jakiś neon się świeci, Samotne dusze. Każdy sobie panem, każdy chce być kogoś panem. „Kolorowy clown, nazywany Piaskowym Dziadkiem” – pisze, a pod nim stoi wesoły, kolorowy clown, który powtarza swym jakże szaleńczym głosem – „Mommy loves you. Mamusia cię kocha!”
THESE ARE MY FRIENDS. A ja nadal zmierzam za śladami, widząc ich, przyjaciół. Nostalgia unosi się w górze, rozrzedzając mgłę, rozrywając ją na części pierwsze.

TiDu, budzę się, leżąc we własnym łóżku. Rozglądam się – mój pokój. Co ja… śnię? Spoglądam na telefon, przyszła wiadomość tekstowa od Daszy. „Co robisz?”, pyta mnie. Chwilę myślę, pomyślę, po czym odłożę komunikator, zamknę oczy i… medytuję, przypominając sobie słowa Davida, „Uczysz się techniki, włączasz ją w codzienną rutynę i możesz robić coraz więcej i coraz efektywniej”. Medytacja transcedentalna porywa mnie.

„Masz receptę na nasze problemy. Trzymaj ­– słyszę, opuszczając ulicę.
SPEED ROADSTER. Pewien starszy mężczyzna w garniturze rozmawia przez telefon. „Look in your window”, mówi. „Spójrz w swoje okno”. Reakcji brak. „Am I a good man? Or a bad man?”, pyta. „Jestem dobrym człowiekiem? Czy złym?” Ktoś otwiera okno i… „You're the freak! You're the monster!” Krzyczy, „Jesteś dziwolągiem! Jesteś potworem!” Głos w oddali śpiewa, „Maybe you’re happy, but I hope you’re sad”. Niewzruszony, „Może jesteś szczęśliwy, ale mam nadzieję, że jesteś smutny”.
MOVIN’ ON. Zen, czyli sztuka łapania mordercy, pisze na asfalcie. Wspaniale kojące dźwięki masują, rozmasowując moją psyche. Ona już nie istnieje, ona tylko lewituje, poszukując… kogo ona poszukuje? Mordercy? Narkotyków? Tabletek? A może miłości? „Gone…Odeszła…”
SHE RISE UP, ostatnia ulica. Widzę ślady czerwieni, Ślady donikąd, ślady stóp, znikające za drzwiami pewnego budynku. Otwieram je, przekraczam próg. Zamykają się. Czerwony Pokój. Na środku leży ona, kobieta. Naga i martwa, w folię zawinięta. „I'm seeing something that was always hidden. I'm in the middle of a mystery and it's all secret”. Mówię tym razem ja, „Widzę coś, co zawsze jest ukryte. Jestem pośrodku tajemnicy i to jest największym sekretem”.  Głos z oddali szepcze ponownie, Lynch nie daje mi spokoju, tylko zmusza do refleksji, chorej transcendencji… „She rise up. Shining like the Sun. And I knew all I can do was watch her leave. Ona powstanie. Świecić będzie niczym Słońce. Ja wiem, że wszystko co mogę zrobić, to obserwować, jak odchodzi”.

­TrrrTrrr
Dzwoni telefon, wybudzając mnie ze śpiączki.. Spoglądam na ekran, Dasza, zastanawiając się czy odebrać…
“I was all she had, for awhile”, słyszę słowa Davida. “I było wszystko co posiadała, na chwilę…” a może inaczej? Odkładam telefon, „innym razem się spotkamy” – myślę, zaczynając ponownie podróżować po CRAZY CLOWN TIME.
Podróż bez barier, po linii stworzonej z dźwięków harmonii i… Shhhhhhh.

sobota, 25 lutego 2012

Pieśń minionej przyszłości



Pamiętam, że była niedziela i, że zdarzyło się to kilka lat temu. Pamiętasz? Nie? To posłuchaj…

Na stację wjechał stary pociąg, szczycący się wieloletnim stażem, a co za tym idzie i doświadczeniem. Znał się na swej profesji – pomarszczona skóra, szyny oraz bandaże i plastry pokrywały jego ciało. Zatrzymał się, piszcząc przy tym ostrzegawczo, a my wsiedliśmy do niego, uciekając z brudnego, niegościnnego dworca PKP w Nowym Sączu, rozpoczynając ostatni etap podróży, do Tarnowa.
Wagon, w którym znaleźliśmy się, wypełniony był czerwonymi siedziskami, pomazanymi mazakami i flamastrami, przez ułomne osobniki, mające czelność reprezentowania homo sapiens, poprzez rysowanie penisów, wagin, cycków i napisów „chuj”, „dziwka”, „zadzwoń, zrobię ci dobrze”. Humanoidalne stwory zatroszczyły się, abyśmy mogli wraz z innymi pasażerami oddać się kontemplacji, nad ich tworami, próbując zrozumieć głębię, odkryć to drugie dno a’twórców, zdesperowanych naśladowców Warhola.
Usiedliśmy, pozostawiając zza oknem krajobraz zgnilizny, rozpadającej się kultury człowieka. To, co towarzyszyło nam przez ostatnie kilkadziesiąt godzin, za chwilę stanie się obce, zostając tylko wspomnieniem. Zwykłym złudzeniem, przechowywanym w głowach do końca naszego świata. Czas ruszyć w drogę powrotną. Jeszcze kilkadziesiąt minut temu staliśmy na ulicy w Krościenku, w deszczu i błocie, próbując złapać stopa. Zmęczeni, głodni, przemoknięci i trochę brudni, możemy w końcu usiąść wygodnie, zapominając o kłótni, niewygodnej i agresywnej wymianie zdań, jaka miała miejsce na przystani, nad jeziorem, gdzie zza gęstej mgły spoglądały na nas dwa warowne zamki, ulokowane na wierzchołkach przeciwległych gór. Głaskały nas krople deszczu, zasłaniając przy okazji nasze twarze podczas sprzeczki, na których gościła złość, gorycz, smutek i ironia, zakrapiana wilgocią. Stworzyliśmy przedstawienie.

W wagonie rozgościły się przeróżne osoby, na szczęście nie było ich wiele. Pogoda nie sprzyja wojażom, i tym małym i tym dużym. Pociąg w końcu rusza. Żegnaj stary, rozlatujący się dworcu, może kiedyś… może kiedyś jeszcze się spotkamy. Powiemy sobie witaj, aby po chwili, dodać - żegnaj. Na dworzec, dwadzieścia minut wcześniej, przywiózł nas student z Nowego Targu, który nie przestraszył się dwójki młodych ludzi, w chustkach na głowach, zielonych czy też moro spodniach, w bluzach i bundeswerze, łańcuchu zwisającym przy prawej nodze i brudnych butach.

Kładę swą głowę na jej piersiach, przegrywam ze zmęczeniem. Pociąg zatrzymuje się na jakiejś stacji. Spoglądam przez okno, pragnąc ujrzeć coś… co nie będzie mi dane zobaczyć. Widzę góry i lasy, naznaczone czerwienią i brązem wraz ze zgnilizną - to dachy, podglądające świat. Wytwory ludzkich rąk, chroniące plastikowe skarby i bogactwa.
Pamiętam, że nowi pasażerowie pojawili się wewnątrz wagonu. Powoli zamykam powieki, dostrzegając jeszcze, iż naprzeciw nas usiadła granatowa kobieta, w habicie, na nosie okulary, wiek – nieznany, starczy. Patrzy to na mnie, to na tą, na której spoczywało me ciało. Dostrzegam na jej twarzy pewne obrzydzenie, zdziwienie… zgorszenie. Faktycznie, dziewiętnastoletni chłopak i siedemnastoletnia dziewczyna, obydwoje zmęczeni, wspierający się i duchem, i ciałem. Ona jeszcze go głaskała po głowie – bo diabeł tkwi w szczegółach. A może zakonnica po prostu była zazdrosna? O dwoje nieznajomych, którzy pragnęli chwili wytchnienia, popasu – jak mawiał Tolkien. Przyznaję, potrzebowaliśmy kilku minut. Chcieliśmy je przeznaczyć na ucieczkę. Zniknąć z tego świata, do którego wracaliśmy na własne życzenie. Stworzyliśmy paradoks, którego pierwszym poruszycielem był alkohol, pod postacią piwa, wina i wódki oraz piwa, wypitego o godzinie piątej nad ranem, gdy siedziałem i obserwowałem góry uwalniające mgłę, żaglówki zakotwiczone na środku jeziora. Spoglądałem także na nią, śpiącą w śpiworze, w naszym tymczasowym łóżku.

Pociąg mknął przez tereny zielone, zamglone. Brak słońca tulił nas do snu.
Przymknąłem powieki. Nie chciałem oglądać ani pani w habicie, odmawiającej za naszą dwójkę różaniec, ani podziwiać widoku rozciągającego się za oknem, gdyż czułem się tak, jak Mario. Pociąg, to w końcu taka rura, gdzie i grzyby, i smoki, i lawa płynie strumieniami.
Leżąc tak, mych uszu dochodziły różnorodne odgłosy, począwszy od szeptów współpasażerów, przybywających podczas każdego postoju. Nie wszyscy rozmawiali, wśród nich byli i tacy, którzy czytali. Dźwięk przewracanych stron gazet, dzienników, brukowców czy książek wraz z turkoczącym pociągiem, oraz biciem serca mej towarzyszki, tworzył najwspanialszą kołysankę. Spokojną, rytmiczną, magiczną... bo ona już usnęła, podróżując po nieskończonych i ograniczonych połaciach abstrakcji, ozdobionych abstrakcyjnymi figurami, udekorowanymi abstrakcyjnymi kolorami, pomiędzy którymi przemieszczały się abstrakcyjne stworzenia. Ona spała, serce spokojnie biło, już mnie nie głaskała, a jej dłonie bezwładnie spoczywały na mym ciele. Na mnie również przyjdzie pora snu, nawet przyznać się muszę, iż pamiętam, że… nie pamiętam wszystkiego, z tych kilku chwil w pociągu. Dziury w pamięci powstały i zapomniałem, odchodząc w głąb wyimaginowanego wszechświata, gdzie spotykam ich. Wszystkich ich tam spotykam, o których istnieniu nie mam… nie miałem choćby najmniejszego pojęcia.
Czy to już koniec? – pytam sam siebie we śnie. – Chyba tak… jeszcze poczekam, poczekam kilka dni… i zdecyduję. Tak, to jest dobry pomysł. Uwolnię ją od się. To jest… to jest jeszcze lepszy pomysł. Ona się ucieszy, a ona będzie chciała mnie powstrzymać. One się nie dogadają, dialog obcy im jest, ale, nieważne, bo… Nadzieja! Widzę, jak w oddali, na zielonym wzniesieniu stoi Nadzieja. Uśmiecha się, a jej suknia powiewa na wietrze, trzepocząc wesoło. Nic nie mówi, na cóż słowa, skoro posiadamy możliwość oczarowania kogoś gestami. Postanawiam, że idę… zmierzam w jej stronę, pragnąc jej, Nadziei, na kolejne dni, słysząc przy okazji…
Słyszę pędzący po szynach pociąg, gnający prosto przed siebie, w którym znajduję się ja i, tak, nie mylę się, cała ta polana również umiejscowiona jest wewnątrz wagonu. Piękno zamknięte w materialnej przestrzeni, czy istnieje, czy jest ograniczone? Nie wiem, nie ważne, gdyż ja wspinam się na wzgórze, na którym jest ona, Nadzieja, chwiejąc się na boki, próbując utrzymać równowagę, gdy wtem… upadam. Jęki hamulców przywołują mnie do porządku, sprowadzając mnie na ziemię-podłogę.

- Obudź się – rzekła, swym jakże spokojnym głosem, ponownie głaskając mnie po głowie. Otwieram oczy, a ona kontynuuje. – Obudź się, już jesteśmy.
Siadam, spoglądając to na nią, to za okno, to znowu na przedział w którym się znajdujemy, a przy okazji rozciągam się skrycie. Wstajemy, zabierając czarną torbę oraz plecak, wychodząc z wagonu na dworzec w Nowym Sączu. Uśmiechamy się do siebie.
- To co, idziemy? – pyta mnie.
- Oczywiście – odpowiadam, ruszając wraz z nią przed siebie, dodając. – Miałem dziwny sen… ale to był tylko sen…
Dziś, po kilku latach już wiem, iż to nie był tylko sen lecz pieśń przyszłości, o szczęśliwym rozstaniu.
I pamiętam, że później była piękna sobota i jeszcze piękniejszy piątek, gdy…