sobota, 25 lutego 2012

Pieśń minionej przyszłości



Pamiętam, że była niedziela i, że zdarzyło się to kilka lat temu. Pamiętasz? Nie? To posłuchaj…

Na stację wjechał stary pociąg, szczycący się wieloletnim stażem, a co za tym idzie i doświadczeniem. Znał się na swej profesji – pomarszczona skóra, szyny oraz bandaże i plastry pokrywały jego ciało. Zatrzymał się, piszcząc przy tym ostrzegawczo, a my wsiedliśmy do niego, uciekając z brudnego, niegościnnego dworca PKP w Nowym Sączu, rozpoczynając ostatni etap podróży, do Tarnowa.
Wagon, w którym znaleźliśmy się, wypełniony był czerwonymi siedziskami, pomazanymi mazakami i flamastrami, przez ułomne osobniki, mające czelność reprezentowania homo sapiens, poprzez rysowanie penisów, wagin, cycków i napisów „chuj”, „dziwka”, „zadzwoń, zrobię ci dobrze”. Humanoidalne stwory zatroszczyły się, abyśmy mogli wraz z innymi pasażerami oddać się kontemplacji, nad ich tworami, próbując zrozumieć głębię, odkryć to drugie dno a’twórców, zdesperowanych naśladowców Warhola.
Usiedliśmy, pozostawiając zza oknem krajobraz zgnilizny, rozpadającej się kultury człowieka. To, co towarzyszyło nam przez ostatnie kilkadziesiąt godzin, za chwilę stanie się obce, zostając tylko wspomnieniem. Zwykłym złudzeniem, przechowywanym w głowach do końca naszego świata. Czas ruszyć w drogę powrotną. Jeszcze kilkadziesiąt minut temu staliśmy na ulicy w Krościenku, w deszczu i błocie, próbując złapać stopa. Zmęczeni, głodni, przemoknięci i trochę brudni, możemy w końcu usiąść wygodnie, zapominając o kłótni, niewygodnej i agresywnej wymianie zdań, jaka miała miejsce na przystani, nad jeziorem, gdzie zza gęstej mgły spoglądały na nas dwa warowne zamki, ulokowane na wierzchołkach przeciwległych gór. Głaskały nas krople deszczu, zasłaniając przy okazji nasze twarze podczas sprzeczki, na których gościła złość, gorycz, smutek i ironia, zakrapiana wilgocią. Stworzyliśmy przedstawienie.

W wagonie rozgościły się przeróżne osoby, na szczęście nie było ich wiele. Pogoda nie sprzyja wojażom, i tym małym i tym dużym. Pociąg w końcu rusza. Żegnaj stary, rozlatujący się dworcu, może kiedyś… może kiedyś jeszcze się spotkamy. Powiemy sobie witaj, aby po chwili, dodać - żegnaj. Na dworzec, dwadzieścia minut wcześniej, przywiózł nas student z Nowego Targu, który nie przestraszył się dwójki młodych ludzi, w chustkach na głowach, zielonych czy też moro spodniach, w bluzach i bundeswerze, łańcuchu zwisającym przy prawej nodze i brudnych butach.

Kładę swą głowę na jej piersiach, przegrywam ze zmęczeniem. Pociąg zatrzymuje się na jakiejś stacji. Spoglądam przez okno, pragnąc ujrzeć coś… co nie będzie mi dane zobaczyć. Widzę góry i lasy, naznaczone czerwienią i brązem wraz ze zgnilizną - to dachy, podglądające świat. Wytwory ludzkich rąk, chroniące plastikowe skarby i bogactwa.
Pamiętam, że nowi pasażerowie pojawili się wewnątrz wagonu. Powoli zamykam powieki, dostrzegając jeszcze, iż naprzeciw nas usiadła granatowa kobieta, w habicie, na nosie okulary, wiek – nieznany, starczy. Patrzy to na mnie, to na tą, na której spoczywało me ciało. Dostrzegam na jej twarzy pewne obrzydzenie, zdziwienie… zgorszenie. Faktycznie, dziewiętnastoletni chłopak i siedemnastoletnia dziewczyna, obydwoje zmęczeni, wspierający się i duchem, i ciałem. Ona jeszcze go głaskała po głowie – bo diabeł tkwi w szczegółach. A może zakonnica po prostu była zazdrosna? O dwoje nieznajomych, którzy pragnęli chwili wytchnienia, popasu – jak mawiał Tolkien. Przyznaję, potrzebowaliśmy kilku minut. Chcieliśmy je przeznaczyć na ucieczkę. Zniknąć z tego świata, do którego wracaliśmy na własne życzenie. Stworzyliśmy paradoks, którego pierwszym poruszycielem był alkohol, pod postacią piwa, wina i wódki oraz piwa, wypitego o godzinie piątej nad ranem, gdy siedziałem i obserwowałem góry uwalniające mgłę, żaglówki zakotwiczone na środku jeziora. Spoglądałem także na nią, śpiącą w śpiworze, w naszym tymczasowym łóżku.

Pociąg mknął przez tereny zielone, zamglone. Brak słońca tulił nas do snu.
Przymknąłem powieki. Nie chciałem oglądać ani pani w habicie, odmawiającej za naszą dwójkę różaniec, ani podziwiać widoku rozciągającego się za oknem, gdyż czułem się tak, jak Mario. Pociąg, to w końcu taka rura, gdzie i grzyby, i smoki, i lawa płynie strumieniami.
Leżąc tak, mych uszu dochodziły różnorodne odgłosy, począwszy od szeptów współpasażerów, przybywających podczas każdego postoju. Nie wszyscy rozmawiali, wśród nich byli i tacy, którzy czytali. Dźwięk przewracanych stron gazet, dzienników, brukowców czy książek wraz z turkoczącym pociągiem, oraz biciem serca mej towarzyszki, tworzył najwspanialszą kołysankę. Spokojną, rytmiczną, magiczną... bo ona już usnęła, podróżując po nieskończonych i ograniczonych połaciach abstrakcji, ozdobionych abstrakcyjnymi figurami, udekorowanymi abstrakcyjnymi kolorami, pomiędzy którymi przemieszczały się abstrakcyjne stworzenia. Ona spała, serce spokojnie biło, już mnie nie głaskała, a jej dłonie bezwładnie spoczywały na mym ciele. Na mnie również przyjdzie pora snu, nawet przyznać się muszę, iż pamiętam, że… nie pamiętam wszystkiego, z tych kilku chwil w pociągu. Dziury w pamięci powstały i zapomniałem, odchodząc w głąb wyimaginowanego wszechświata, gdzie spotykam ich. Wszystkich ich tam spotykam, o których istnieniu nie mam… nie miałem choćby najmniejszego pojęcia.
Czy to już koniec? – pytam sam siebie we śnie. – Chyba tak… jeszcze poczekam, poczekam kilka dni… i zdecyduję. Tak, to jest dobry pomysł. Uwolnię ją od się. To jest… to jest jeszcze lepszy pomysł. Ona się ucieszy, a ona będzie chciała mnie powstrzymać. One się nie dogadają, dialog obcy im jest, ale, nieważne, bo… Nadzieja! Widzę, jak w oddali, na zielonym wzniesieniu stoi Nadzieja. Uśmiecha się, a jej suknia powiewa na wietrze, trzepocząc wesoło. Nic nie mówi, na cóż słowa, skoro posiadamy możliwość oczarowania kogoś gestami. Postanawiam, że idę… zmierzam w jej stronę, pragnąc jej, Nadziei, na kolejne dni, słysząc przy okazji…
Słyszę pędzący po szynach pociąg, gnający prosto przed siebie, w którym znajduję się ja i, tak, nie mylę się, cała ta polana również umiejscowiona jest wewnątrz wagonu. Piękno zamknięte w materialnej przestrzeni, czy istnieje, czy jest ograniczone? Nie wiem, nie ważne, gdyż ja wspinam się na wzgórze, na którym jest ona, Nadzieja, chwiejąc się na boki, próbując utrzymać równowagę, gdy wtem… upadam. Jęki hamulców przywołują mnie do porządku, sprowadzając mnie na ziemię-podłogę.

- Obudź się – rzekła, swym jakże spokojnym głosem, ponownie głaskając mnie po głowie. Otwieram oczy, a ona kontynuuje. – Obudź się, już jesteśmy.
Siadam, spoglądając to na nią, to za okno, to znowu na przedział w którym się znajdujemy, a przy okazji rozciągam się skrycie. Wstajemy, zabierając czarną torbę oraz plecak, wychodząc z wagonu na dworzec w Nowym Sączu. Uśmiechamy się do siebie.
- To co, idziemy? – pyta mnie.
- Oczywiście – odpowiadam, ruszając wraz z nią przed siebie, dodając. – Miałem dziwny sen… ale to był tylko sen…
Dziś, po kilku latach już wiem, iż to nie był tylko sen lecz pieśń przyszłości, o szczęśliwym rozstaniu.
I pamiętam, że później była piękna sobota i jeszcze piękniejszy piątek, gdy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz