środa, 27 marca 2013

Spójrz


Spójrz...
... kobieta z dzieckiem na spacerze. Idą nieśpiesznie, zmierzając przed siebie, zmierzając w stronę słońca, podążając dróżką odśnieżoną przez służby miejskie. Dziewczynka wskazuje palcem, skrytym w grubej wełnianej rękawiczce. Kobieta obserwuje świat, odkrywany przez swoją córkę. To słońce. To niebo, błękitne niebo. To ptaki, gołębie. To chmury, białe obłoki nadziei i szczęścia, układające się w dziwaczne kształty, formowane przez wiatr. To zegar na wieży odmierza czas, zakreślając okręgi życia. To śnieg, biały puch, białe kryształy, migoczące w promieniach słonecznych, tworzące dróżkę do ludzkiego piękna. To drzewa trwają uśpione, czekając na wiosnę, na pąki, kwiaty, liście i owoce. To śmiech, to ludzie pozwalają sobie na głośny śmiech, dźwięk beztroski i nowych znajomości, miłości i tęsknoty. To sople lodu i ich krople, uciekające z tego świata, uciekające od słońca. To wiosna skryta pod śniegiem czeka, aż wygra bój, aż puści ostatni lód, aż nastanie nowy dzień i stanie się cud, i zakwitnie klomb, zakwitną łąki pełne kwiatów.
Spójrz...
... dwóch brudnych mężczyzn i brudna kobieta. W brudnych kurtkach, swetrach, bluzach, czapkach, spodniach i umorusanych butach. O brudnych twarzach, włosach, dłoniach i paznokciach. Idą wtuleni w brudnych się, trzymając w brudnej dłoni plastikową butelkę, w której trwa różowy sztorm. Fale rozbijają się o brzegi plastikowych skał i klifów, siejąc popłoch wśród żywych kultur bakterii. Nic nie mówią. Milczą i charczą. Ostrożnie obserwują świat, brudząc go swymi zabrudzonymi oczyma, dotykając go swymi lepkimi źrenicami, zostawiając ślady zabrudzonej poświaty. Oni szukają. Ktoś musi mieć papierosa. Ktoś musi ich poczęstować brudnym powietrzem. Ktoś musi ich przywrócić do życia. Gdzieś musi być szanowny pan bądź pani, gdzieś musi być zbawiciel chwili, gdzieś musi być ktoś. Nikt brudnej trójcy nie widzi, nikt w nią nie wierzy.
Spójrz...
... ostatni liść. Tylko on przetrwał zimę, tylko on śniegu i mrozu nie ulągł się. Żaden z jego braci i sióstr nie dał rady, wszyscy zniknęli już, porwani przez wiatr. Nikogo nie ma, jest tylko on. Ostrożnie spogląda na świat, wystawiając swoją główkę ponad grubą warstwę białego puchu. Niczego nie poznaje. Wszystko wydaje się obce, nieznane, takie dziwne. Takie białe. Takie wilgotne i mroźne. Nie ma zieleni. Słońce jakieś inne, zimne. Brak kwiatów, brak purpury i czerwieni, szkarłatu i karmazynu. Gdzie wiewiórki? Gdzie podziały się orzechy i kasztany? A motyle? Gdzie poleciały motyle? Ich skrzydła, fruwające kokardki, gdzie, no gdzie i one się zapodziały? Może się zgubiły? Tak! One na pewno zgubiły się, zgubiły świat, zagubiły się gdzieś... gdzieś gdzie jest pięknie. Poczekam. Ja poczekam na nie, poczekam na wszystko czego brak, co znam, za czym tęsknie. Poczekam, w końcu mam czas.
Spójrz...
... to znowu oni. Chłopak i dziewczyna. Żadnemu z nich się nie śpieszy. Rozmawiają, a co jakiś czas, pozwalają sobie na śmiech. Młodzi uśmiechają się, dzisiejszego dnia nikt, ani tym bardziej nic, nie jest w stanie wyprowadzić ich z równowagi. Świat czuje się zazdrosny. Świat też tak chce. Świat pragnie śpiewać, tańczyć i żyć. Świat musi nosić brzemię, ciężary ludzkich trosk. Telefon dzwoni. Chłopka mówi: „to nic”. Dziewczyna uśmiecha i dziwi się. Cieszy się, że jest ważniejsza niż świat, niż nowa technologia. Podróż trwa. Mimo upływu lat, mimo gestów i słów, mimo uczuć i emocji podróż... ucieczka trwa.
Spójrz...
... ptaki. Mnóstwo ptaków na tle błękitnego nieba. To wrony, to kruki, to gołębie, to wróble, to jaskółki, to wolność, o którą tak zazdrosny jest człowiek. Tam na górze, tam na górze świat wygląda inaczej. Nie widać brudu, nie słychać słów. Tam wieje wiatr, tam powietrze wydaje się być. Tam jest lepiej, bo tam nie ma nas. Nie ma nas cały czas. Jesteśmy na chwilę, jesteśmy na czas podróży. Ptaki i marzenia.
Spójrz...
... płatki czerwonych róż. Płatki czerwonej róży oblepione przez śnieg. Obok nich zielona łodyga i jej oręż, i jej broń, która nie sprostała bitwie, ginąc w białej krainie zapomnienia, cichego odtrącenia. Zwiędły kwiat, zwiędłe liście i płatki czerwonej róży, i tańczące na nich promienie słońca w kroplach topniejącego śniegu. Czerwień umarła, został cień minionego uczucia, pozostał popiół gorącej emocji. Może ktoś uronił łzę? Może ktoś ugasił płomień, pozostawiając bezwonny i niedostrzegalny żar? Bajka prysła. Baśń już się nie pisze. Pozostała tęsknota, pozostał nikczemny żal, pozostała ona i on, pani i pan, i przeszły czas.
Spójrz...
... paragon. Lista zakupów, lista potrzeb chwili, dnia, tygodnia. Słodycze dwa. Napój jeden. Pieczywo raz. Owoce trzy. Warzywa trzy. Piętnaście złotych. I groszy trzydzieści pięć.
Spójrz...
... rozbita butelka, a obok niej rozbite sny.
Spójrz...
... przebiśniegi i śnieg, i słońce, i łabędzi śpiew.

piątek, 22 lutego 2013

Mów mi mów


Niepokojące zimne ciała zamieszkiwały grobowce.
Niepokojące grobowce zamieszkiwały zimne ciała.

Nikt niczego nie widział. Nikt niczego nie słyszał. Nikt był pożądany. Nikt był wszędzie. Nikt nigdzie nie był. Nikt mówił i słuchał. Nikt potrafił milczeć. Każdy chciał być Nikt, lecz wszyscy byli ludźmi.
Ludzi nie było. Ludzie byli w domach. Ludzie zamieszkiwali domy foremne, wypełnione geometrycznymi bryłami, w których to odbijały się kolory geometrycznych brył. Ludzie poruszali się od jednej do drugiej, od bryły do bryły, rysując cel życia przy pomocy niestabilnego ołówka, przy pomocy wypisanego długopisu, na rozpisanej kartce, kartonie, gazecie informującej o niespotykanych wydarzeniach, zdarzeniach ludzi. Według informacji, stereotypów kochanych przez ludzi, panie to kurwy, a panowie to dziwkarze. A ludzie są zimni jak lu/ód północy.
W nocy, żółtawe żarówki wraz z cieniami opisują świat. Nikt go czyta. Nikt go nie czyta. Nikt nie potrafi czytać, Nikt nie zna liter i cyfr światła i cienia. Dziś tylko znaki interpunkcyjne się liczą, i ich kreatywne wydawanie. One opisują życie człowieka, one mówią że kocham, one że złość, one że lubię, one że śmierć, one że całuję cię. Czasami, że również pierdolę cię.
W zimnych domach, na błyszczących ekranach, na rysujących się szkłach, grana jest życia szkoła. Ile prawd, ile mądrości, ile serca, a ile miłości. Ile, za ile, po ile. Wszystkich stać. Ile? Tyle ile masz. Ile? Stać cię stać. Ile? Kup wcześniej, zapłać mniej. Ile? Raz raz raz. Ile? Rabat minus pięćdziesiąt.
Gdzieś z boku stoją kwiaty. Symbol życia w zimnych domach. Kwiat o sztucznej strukturze należy tylko raz na marny czas skropić wodą. Należy przemyć. Należy dać mu pozory bycia, aby wierzył, aby uwierzył, że i on może zakwitnąć, jeśli tylko tego będzie bardzo chciał. Nie odbieraj mu wiary, nie odbierajmy mu nadziei, zostawmy mu marzenia i pragnienia, bo on pewnego dnia zakwitnie. On pewnego dnia zrodzi bukiet róż, tulipanów, storczyków bądź chryzantem.
Słychać słowa. To mowa. To dźwięki. To język. To życie. To mądrość. To alfabet, To słownik. To miłość. To przyjaźń. To prawda. To plotka. To relacja. To tylko słowa. Nikt na nie nie zwraca uwagi. To słowa. Nikt im nie wierzy. To słowa. Nikt już ich do szczęścia nie potrzebuje. To słowa. Powtarzajmy wszyscy razem. Mówmy więc wszyscy razem. To słowa. To słowa. To słowa! Tak mówimy wszyscy! Tak mówimy wszyscy! To słowa, słowa, słowa!
Puste słowa, gdyż innych świat nie zna.
Tańczę na linie. Lina rozpięta jest pomiędzy grobowcami. Jestem łącznikiem dwóch różnych światów. Niech stanie się połączenie, niech wypełni świat, niech da nam szczęścia, niech ześle ludzi, niech spłynie światło, niech zakwitnie deszcz, niech narodzi się piękno, niech człowiek zamilknie. Tańczę na linie. Lina jest słaba. Lina może pęknąć, zerwać się i spadnę. Nie wiem gdzie spadnę. Już mnie nie będzie. Już cie dla mnie nie będzie. Cie i was tam zabraknie. Gdziekolwiek będę, zasługuję, żeby być tam sam. Bez cie, bez was. Będę sam. Będę spadał. Przepraszam, jeszcze raz przepraszam, ja będę leciał. Nie chcę spadać, chcę latać. I gdy lina podda się, to i ja, ja polecę w dół, gdyż gdzie indziej o własnych siłach nie dam rady polecieć. Ja polecę, i będę leciał tak długo, na ile przepaść zezwoli. Pozwoli na długi lot? Gdzie dolecę? Gdzie trafię? Gdzie mnie nie będzie, a gdzie się stanę jak cud?
W sypialni leżą trupy. To ludzie, bez skazy, jęczą do księżyca. Budują nastrój chwili, ukazując wielość słów. Mówiąc, mów mi mów. Ach, ta wielość pustych słów.
Mów mi mów.
Mów mi mów.
Tak mówimy wszyscy.
Mówiąc, mów mi mów.
Mów mi mów!
Tak mówmy wszyscy.
Mów mi mów.
Mów.

niedziela, 28 października 2012

Lato z miłości



Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Dom. Dom. Drzewo. Drzewo. Szopa. Dom. drzewo. Drzewo. Ulica. Ulica. Ulica. Samochód. Ulica. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Dom. Drzewo. Ulica. Ulica. Autobus. Samochód.
Ludzi nie ma, nie ma ludzi. Obrazy się zmieniają, przeskakując niczym na klatkach filmowych, wyświetlanych za pomocą kinematografu. Celuloza. Wszystko było, jest i będzie stworzone na celuloidowej taśmie trzydzieści pięć milimetrów, na którą zostało nagrane, zgrane, wygrane, zagrane życie. A życie składa się z przemyśleń, rozmyślań, wymyśleń i…                                                                         łez.
                                                               łez
                                                               łez
                                                               łez.
Czas, jak zwykle czas wszystko zniszczył, zakopał, się rozpadł. Na atomy, cząstki elementarne podzielone przez elektrony i protony. Nic nie trwa wiecznie, wiecznie nic nie trwa, czas się załamuje. Załamuje czas swe ramiona, plącząc nimi po podłodze nie wyraźne kontury suplementów i super tajnych agentów, i symboli, zaklętych w znakach przyszłości i teraźniejszości, podanych w misce z przeszłości.
Czas wybucha i dmucha, tłumiąc okazję na chwilową ekstazę i wybawienie ze złych rąk, które podają sobie nas, ludzi, człowieka, z rąk do rąk. Zabawki nakręcane. Zabawki na baterie, ładowane odgórnie, w czasie snu. Nic tu nic tu. Jest zło, utkane z kolców róż, zawieszone na szyi, jako medalion, ozdoba, taka obroża, zmyślona chwila dla degustatorów, baristów i innych trudnych i nowoczesnych słów.
Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
Nic tak nie boli, dopóki się gra. Obstawiamy, wybieramy i wygrywamy wtedy, gdy nie przegrywamy na loterii. Domy za domami i obok nich domy. Kwadratowe, prostokątne, wielowymiarowe, stare, nowe, drewniane, ceglane, otynkowane, ocieplone, rozlatujące. Wszystkie są mijające, jak człowiek, jak szczęście i fortuna.

Wiatrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.
Wieje ten cholerny wiatr.
Wieje. Wieje. Wiej                                                                               e         
   .
Nic nie wiem, dzięki czemu wszystko dobrze wiem. Prosto przed siebie, nie patrząc się w tył. Cały czas jedziemy, poruszamy się traktem, mijając światy, ulokowane w rozpadlinach wszechświata, gdzie czekają na swój własny Armagedon, przychodzący w wraz ze Śmiercią. Nikogo nie znam. Wszyscy wydają mi się obcy, nie realni, tacy przerysowani, jak z jakiegoś zniekształconego mitu, opowieści dla współczesnej młodzieży.
Nie ma już smoków.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Człowiek na rowerze. Człowiek na rowerze. Drzewo. Drzewo. Człowiek na rowerze.
Ubitą i wydeptaną drogą jedzenie stary, skrzypiący składak, z wielkim napisem na ramie Wigry 3, na którym zasiada on, stary człowiek w starej czapce, i w starych gumiakach, i w starych spodniach i jeszcze starszej koszuli w kratkę. Porusza się wolno, pędząc przed siebie, korzystając z wolnej chwili, jaką dało mu bezrobocie. W tej jednej chwili mógłbym spać, oglądać telewizję, pić wino pod sklepem. Mógłby zbawić świat, uratować go przed kataklizmami, zatrzymać wściekłe tsunami. Mógłby… lecz czy nie piękniej iść przed siebie?
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo.
Smoków już nie ma. Wyginęły, pozostawiając po sobie tylko wspomnienia. Zostały zabite przez pragnienie współczesnych potępionych dusz, pragnących i dążących do plastików i baterii. Ktoś jest winny, ktoś ucieka, kryjąc się w tłumie, bezbarwnych postaci, myślących o sobie, jak o oryginałach.
Drzewo. Drzewo. Rzeka. Rzeka. Rzeka. Dziewczyna i chłopak. Dziewczyna i chłopak.
Siedzą tak, inwestując czas w samych się. Wszystko pięknie zatrzymało się, zatrzymując marzenia i strach. Liczy się moment, zatrzymany w ramionach, pod postacią ich własnych ja.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Łąka. Łąka. Łąka. Łąka.
Może gdzieś tam, gdzieś tam daleko za horyzontem istnieją jeszcze smoki? Dlaczego miałyby wyginąć? Dlaczego? Piękno jest nieśmiertelne, stworzone z materiału niezniszczalnego, którego struktura nie ulega żadnemu zachwianiu, żadnej degradacji, żadnej super niszczycielskiej mocy człowieka, produkującego odchody na masową skalę, dla człowieka, aby mógł w wirtualnej rzeczywistości się stwarzać. 
 Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
A pomyśleć, że przez ten czas mógłbym dorosnąć. Dorosnąć i zrezygnować z poszukiwań smoków. Wyzbyć się wiary w smoki. Wyzbyć się marzeń i przygarnąć atomy.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Crazy Clown Time Time Time Time




Pewnego dnia obudziłem się i stwierdziłem, że czas wyruszyć w podróż. Jakie to banalne, prawda? Przereklamowane, wymacane i obmacane, ale ja naprawdę wyruszyłem w podróż i to taką… magiczną! Na ramię założyłem czarną torbę, zakupioną u ruskich, a może wietnamców, w każdym razie wyprodukowaną w Chinach. A w niej, nie do wiary czary mary, miałem książkę Stasiuka – Dojczland. A obok spoczywała kanapka. Zeszyt ze Schrekiem, również znalazł tam dla siebie miejsce i kartki, i długopisy, i ulotki, i dwie chusteczki z Flinstonami, i dwa kasztany. No, z takim zaopatrzeniem mogłem wyruszyć w nieznane.  Tylko gdzie, tylko jak, tylko gdzie?
Opuszczam dom i widzę, że mgła połknęła cały świat, a przede wszystkim moją ulicę, dzielnicę, osiedle składającą się z pięciu ulic. Idę. W tym rozlanym mleku dostrzegam przed sobą coś, a te coś, to neonowa lampa. Świeci, błyska, miga na różowo. Zbliżam się do niej i widzę, że pisze się napis, że jest napisane WELCOME TO oraz CRAZY CLOWN TIME.
No to idę. No to słucham, bo tam, za tym neonowym napisem, dobiegają mnie dźwięki melodii i szeptów. Szeptów? Pojękiwań? Stęknięć? Marudzeń? Po prostu męski głos, starszego pana, rocznik czterdzieści i coś, jakiegoś ekscentryka, dziwaka, bawiącego się w sektę, nazwanego przez kogoś „papieżem filmowego postmodernizmu”.
Trzydzieści kroków dalej, na plastikowej tablicy, wbitej w ziemię na plastikowym kołku, wisi mapa CRAZY CLOWN TIME. Czternaście ulic – dziura, jakich mało, a na domiar tego, znajduje się ona w brzuchu Gwiezdnego Wieloryba… kurwa, to nie ta bajka.
No to idę. Pierwsza ulica, PINKY’S DREAM. Jakieś budynki, domy, witryny. Na ścianie wisi plakat TWIN PEAKS. Na chodniku stoi Karen O i śpiewa. Ma zamknięte oczy, w dłoni trzyma nóż, ściskając ostrze. Po ręce spływa krew. A ona śpiewa i tańczy, a ja patrzę na ulicę i widzę… ślady. Ktoś wszedł w kałuże krwi i ruszył przed siebie, zostawiając ślady swoich stóp, gołych stóp, za którymi podążam. Nowa ulica, GOOD DAY TODAY, śpiewa mi „good day today – dobrego dnia”. Z boku stoi mężczyzna w kapeluszu i mówi, „Dzień dobry, nazywam się John Merrick i jest mi bardzo, bardzo miło Panie poznać”. Przed nim klęczą roznegliżowane diwy, przybrane w pończochy i czerwone podwiązki. Pożądają go – udają - a on zaczyna się bać… Zerkam na nich i idę dalej przed siebie.
SO GLAD, kolejna droga. Dostrzegam na niej zakład pogrzebowy, przed którym znajduje się tłum ludzi, mający na swych koszulkach tekst, Poza życiem i śmiercią.  I oni śpiewają, kiwając się lekko na boki, tak jak kolędnicy śpiewający Cichą noc. „Free (free) please don't come back. So glad you're gone. I'm so glad you're gone”. Dziwne, „Wolny, proszę nie wracaj. Jestem szczęśliwy, że ciebie nie ma.  Cieszę się, że odszedłeś”.
Ślady. Pamiętaj o śladach! NOAH’S ARK. Nic ciekawego, tylko jakiś napis na witrynie sklepowej, stworzony z krwi. Człowiek za szybą. A za szybą on, Człowiek Słoń. Tańczy. I pije. „On this dark, dark, dark, dark, dark night”. Powtarzając, „W tą ciemną, ciemną, ciemną, ciemną, ciemną noc”.
FOOTBALL GAME, a zaraz za nią I KNOW. I tam jest ona, Sandy. Znajduje się koło latarni. Patrzy na mnie, jak śladem śladów kroczę. „I don't know if you're a detective or a pervert” rzecze, „Nie wiem, czy jesteś detektywem czy zboczeńcem”, śpiewająco ku mnie, a głos Davida odpowiada – „loud girl, please stop to sing” – „głośna dziewczyno, proszę przestań śpiewać”.
STRANGE AND UNPRODUCTIVE THINKING – słyszę jakiś monolog w tle. Idę dalej. THE NIGHT BELL WITH LIGHTING – zwalniam. Tętno uspokajam, wsłuchując się w metafizyczne jęki, znaczy dźwięki, kojące dusze i ciało. Kolejny napis, tym razem widnieje on na masce samochodu, Przejażdżka z umarłą. Za kierownicą siedzi dumny trup. Nieboszczyk, znaczy nieboszczka, bo to kobieta. Uśmiecha się jej zgniła twarz, usta otwarte, tak jakby chciała wykrzyknąć - promocja!
STONE’S GONE UP – hipnotyzuje. Piękna ulica, latarniana, zapełniona latarniami. A no około latarni, tańczą grupki małych dzieci, trzymając się za dłonie. Podskakują i chichoczą, a wokół jednego słupa świetlnego tańczą małe misie, maskotki, które tak samo, jak ich właściciele, radują się. Słyszę z oddali dźwięki syren policyjnych, zbliżają się, a miśki wykrzykują: „Baby wants to fuck Blue Velvet!”. „Pierdolić niebieski aksamit”
CRAZY CLOWN TIME, główna ulica miasteczka CRAZY CLOWN TIME. I Molly tam jest. I Pete stoi obok niej, „Piękna Czerń”, mówiąc. I jest tam także Suzie, Kimmy, Danni i Bobby. I jak tam kolorowo – noenowo. Różowo! Dzieje się tyle i aż tyle. Jedni krzyczą, drudzy plują, trzeci… nie wiem, ale chyba wymiotują. Jakiś neon się świeci, Samotne dusze. Każdy sobie panem, każdy chce być kogoś panem. „Kolorowy clown, nazywany Piaskowym Dziadkiem” – pisze, a pod nim stoi wesoły, kolorowy clown, który powtarza swym jakże szaleńczym głosem – „Mommy loves you. Mamusia cię kocha!”
THESE ARE MY FRIENDS. A ja nadal zmierzam za śladami, widząc ich, przyjaciół. Nostalgia unosi się w górze, rozrzedzając mgłę, rozrywając ją na części pierwsze.

TiDu, budzę się, leżąc we własnym łóżku. Rozglądam się – mój pokój. Co ja… śnię? Spoglądam na telefon, przyszła wiadomość tekstowa od Daszy. „Co robisz?”, pyta mnie. Chwilę myślę, pomyślę, po czym odłożę komunikator, zamknę oczy i… medytuję, przypominając sobie słowa Davida, „Uczysz się techniki, włączasz ją w codzienną rutynę i możesz robić coraz więcej i coraz efektywniej”. Medytacja transcedentalna porywa mnie.

„Masz receptę na nasze problemy. Trzymaj ­– słyszę, opuszczając ulicę.
SPEED ROADSTER. Pewien starszy mężczyzna w garniturze rozmawia przez telefon. „Look in your window”, mówi. „Spójrz w swoje okno”. Reakcji brak. „Am I a good man? Or a bad man?”, pyta. „Jestem dobrym człowiekiem? Czy złym?” Ktoś otwiera okno i… „You're the freak! You're the monster!” Krzyczy, „Jesteś dziwolągiem! Jesteś potworem!” Głos w oddali śpiewa, „Maybe you’re happy, but I hope you’re sad”. Niewzruszony, „Może jesteś szczęśliwy, ale mam nadzieję, że jesteś smutny”.
MOVIN’ ON. Zen, czyli sztuka łapania mordercy, pisze na asfalcie. Wspaniale kojące dźwięki masują, rozmasowując moją psyche. Ona już nie istnieje, ona tylko lewituje, poszukując… kogo ona poszukuje? Mordercy? Narkotyków? Tabletek? A może miłości? „Gone…Odeszła…”
SHE RISE UP, ostatnia ulica. Widzę ślady czerwieni, Ślady donikąd, ślady stóp, znikające za drzwiami pewnego budynku. Otwieram je, przekraczam próg. Zamykają się. Czerwony Pokój. Na środku leży ona, kobieta. Naga i martwa, w folię zawinięta. „I'm seeing something that was always hidden. I'm in the middle of a mystery and it's all secret”. Mówię tym razem ja, „Widzę coś, co zawsze jest ukryte. Jestem pośrodku tajemnicy i to jest największym sekretem”.  Głos z oddali szepcze ponownie, Lynch nie daje mi spokoju, tylko zmusza do refleksji, chorej transcendencji… „She rise up. Shining like the Sun. And I knew all I can do was watch her leave. Ona powstanie. Świecić będzie niczym Słońce. Ja wiem, że wszystko co mogę zrobić, to obserwować, jak odchodzi”.

­TrrrTrrr
Dzwoni telefon, wybudzając mnie ze śpiączki.. Spoglądam na ekran, Dasza, zastanawiając się czy odebrać…
“I was all she had, for awhile”, słyszę słowa Davida. “I było wszystko co posiadała, na chwilę…” a może inaczej? Odkładam telefon, „innym razem się spotkamy” – myślę, zaczynając ponownie podróżować po CRAZY CLOWN TIME.
Podróż bez barier, po linii stworzonej z dźwięków harmonii i… Shhhhhhh.

sobota, 25 lutego 2012

Pieśń minionej przyszłości



Pamiętam, że była niedziela i, że zdarzyło się to kilka lat temu. Pamiętasz? Nie? To posłuchaj…

Na stację wjechał stary pociąg, szczycący się wieloletnim stażem, a co za tym idzie i doświadczeniem. Znał się na swej profesji – pomarszczona skóra, szyny oraz bandaże i plastry pokrywały jego ciało. Zatrzymał się, piszcząc przy tym ostrzegawczo, a my wsiedliśmy do niego, uciekając z brudnego, niegościnnego dworca PKP w Nowym Sączu, rozpoczynając ostatni etap podróży, do Tarnowa.
Wagon, w którym znaleźliśmy się, wypełniony był czerwonymi siedziskami, pomazanymi mazakami i flamastrami, przez ułomne osobniki, mające czelność reprezentowania homo sapiens, poprzez rysowanie penisów, wagin, cycków i napisów „chuj”, „dziwka”, „zadzwoń, zrobię ci dobrze”. Humanoidalne stwory zatroszczyły się, abyśmy mogli wraz z innymi pasażerami oddać się kontemplacji, nad ich tworami, próbując zrozumieć głębię, odkryć to drugie dno a’twórców, zdesperowanych naśladowców Warhola.
Usiedliśmy, pozostawiając zza oknem krajobraz zgnilizny, rozpadającej się kultury człowieka. To, co towarzyszyło nam przez ostatnie kilkadziesiąt godzin, za chwilę stanie się obce, zostając tylko wspomnieniem. Zwykłym złudzeniem, przechowywanym w głowach do końca naszego świata. Czas ruszyć w drogę powrotną. Jeszcze kilkadziesiąt minut temu staliśmy na ulicy w Krościenku, w deszczu i błocie, próbując złapać stopa. Zmęczeni, głodni, przemoknięci i trochę brudni, możemy w końcu usiąść wygodnie, zapominając o kłótni, niewygodnej i agresywnej wymianie zdań, jaka miała miejsce na przystani, nad jeziorem, gdzie zza gęstej mgły spoglądały na nas dwa warowne zamki, ulokowane na wierzchołkach przeciwległych gór. Głaskały nas krople deszczu, zasłaniając przy okazji nasze twarze podczas sprzeczki, na których gościła złość, gorycz, smutek i ironia, zakrapiana wilgocią. Stworzyliśmy przedstawienie.

W wagonie rozgościły się przeróżne osoby, na szczęście nie było ich wiele. Pogoda nie sprzyja wojażom, i tym małym i tym dużym. Pociąg w końcu rusza. Żegnaj stary, rozlatujący się dworcu, może kiedyś… może kiedyś jeszcze się spotkamy. Powiemy sobie witaj, aby po chwili, dodać - żegnaj. Na dworzec, dwadzieścia minut wcześniej, przywiózł nas student z Nowego Targu, który nie przestraszył się dwójki młodych ludzi, w chustkach na głowach, zielonych czy też moro spodniach, w bluzach i bundeswerze, łańcuchu zwisającym przy prawej nodze i brudnych butach.

Kładę swą głowę na jej piersiach, przegrywam ze zmęczeniem. Pociąg zatrzymuje się na jakiejś stacji. Spoglądam przez okno, pragnąc ujrzeć coś… co nie będzie mi dane zobaczyć. Widzę góry i lasy, naznaczone czerwienią i brązem wraz ze zgnilizną - to dachy, podglądające świat. Wytwory ludzkich rąk, chroniące plastikowe skarby i bogactwa.
Pamiętam, że nowi pasażerowie pojawili się wewnątrz wagonu. Powoli zamykam powieki, dostrzegając jeszcze, iż naprzeciw nas usiadła granatowa kobieta, w habicie, na nosie okulary, wiek – nieznany, starczy. Patrzy to na mnie, to na tą, na której spoczywało me ciało. Dostrzegam na jej twarzy pewne obrzydzenie, zdziwienie… zgorszenie. Faktycznie, dziewiętnastoletni chłopak i siedemnastoletnia dziewczyna, obydwoje zmęczeni, wspierający się i duchem, i ciałem. Ona jeszcze go głaskała po głowie – bo diabeł tkwi w szczegółach. A może zakonnica po prostu była zazdrosna? O dwoje nieznajomych, którzy pragnęli chwili wytchnienia, popasu – jak mawiał Tolkien. Przyznaję, potrzebowaliśmy kilku minut. Chcieliśmy je przeznaczyć na ucieczkę. Zniknąć z tego świata, do którego wracaliśmy na własne życzenie. Stworzyliśmy paradoks, którego pierwszym poruszycielem był alkohol, pod postacią piwa, wina i wódki oraz piwa, wypitego o godzinie piątej nad ranem, gdy siedziałem i obserwowałem góry uwalniające mgłę, żaglówki zakotwiczone na środku jeziora. Spoglądałem także na nią, śpiącą w śpiworze, w naszym tymczasowym łóżku.

Pociąg mknął przez tereny zielone, zamglone. Brak słońca tulił nas do snu.
Przymknąłem powieki. Nie chciałem oglądać ani pani w habicie, odmawiającej za naszą dwójkę różaniec, ani podziwiać widoku rozciągającego się za oknem, gdyż czułem się tak, jak Mario. Pociąg, to w końcu taka rura, gdzie i grzyby, i smoki, i lawa płynie strumieniami.
Leżąc tak, mych uszu dochodziły różnorodne odgłosy, począwszy od szeptów współpasażerów, przybywających podczas każdego postoju. Nie wszyscy rozmawiali, wśród nich byli i tacy, którzy czytali. Dźwięk przewracanych stron gazet, dzienników, brukowców czy książek wraz z turkoczącym pociągiem, oraz biciem serca mej towarzyszki, tworzył najwspanialszą kołysankę. Spokojną, rytmiczną, magiczną... bo ona już usnęła, podróżując po nieskończonych i ograniczonych połaciach abstrakcji, ozdobionych abstrakcyjnymi figurami, udekorowanymi abstrakcyjnymi kolorami, pomiędzy którymi przemieszczały się abstrakcyjne stworzenia. Ona spała, serce spokojnie biło, już mnie nie głaskała, a jej dłonie bezwładnie spoczywały na mym ciele. Na mnie również przyjdzie pora snu, nawet przyznać się muszę, iż pamiętam, że… nie pamiętam wszystkiego, z tych kilku chwil w pociągu. Dziury w pamięci powstały i zapomniałem, odchodząc w głąb wyimaginowanego wszechświata, gdzie spotykam ich. Wszystkich ich tam spotykam, o których istnieniu nie mam… nie miałem choćby najmniejszego pojęcia.
Czy to już koniec? – pytam sam siebie we śnie. – Chyba tak… jeszcze poczekam, poczekam kilka dni… i zdecyduję. Tak, to jest dobry pomysł. Uwolnię ją od się. To jest… to jest jeszcze lepszy pomysł. Ona się ucieszy, a ona będzie chciała mnie powstrzymać. One się nie dogadają, dialog obcy im jest, ale, nieważne, bo… Nadzieja! Widzę, jak w oddali, na zielonym wzniesieniu stoi Nadzieja. Uśmiecha się, a jej suknia powiewa na wietrze, trzepocząc wesoło. Nic nie mówi, na cóż słowa, skoro posiadamy możliwość oczarowania kogoś gestami. Postanawiam, że idę… zmierzam w jej stronę, pragnąc jej, Nadziei, na kolejne dni, słysząc przy okazji…
Słyszę pędzący po szynach pociąg, gnający prosto przed siebie, w którym znajduję się ja i, tak, nie mylę się, cała ta polana również umiejscowiona jest wewnątrz wagonu. Piękno zamknięte w materialnej przestrzeni, czy istnieje, czy jest ograniczone? Nie wiem, nie ważne, gdyż ja wspinam się na wzgórze, na którym jest ona, Nadzieja, chwiejąc się na boki, próbując utrzymać równowagę, gdy wtem… upadam. Jęki hamulców przywołują mnie do porządku, sprowadzając mnie na ziemię-podłogę.

- Obudź się – rzekła, swym jakże spokojnym głosem, ponownie głaskając mnie po głowie. Otwieram oczy, a ona kontynuuje. – Obudź się, już jesteśmy.
Siadam, spoglądając to na nią, to za okno, to znowu na przedział w którym się znajdujemy, a przy okazji rozciągam się skrycie. Wstajemy, zabierając czarną torbę oraz plecak, wychodząc z wagonu na dworzec w Nowym Sączu. Uśmiechamy się do siebie.
- To co, idziemy? – pyta mnie.
- Oczywiście – odpowiadam, ruszając wraz z nią przed siebie, dodając. – Miałem dziwny sen… ale to był tylko sen…
Dziś, po kilku latach już wiem, iż to nie był tylko sen lecz pieśń przyszłości, o szczęśliwym rozstaniu.
I pamiętam, że później była piękna sobota i jeszcze piękniejszy piątek, gdy…

środa, 28 grudnia 2011

Dasza




Siedzimy.
Ja i ona.
Ona ma na imię Dasza. Dziewiętnaście lat. Oczy niebieskie, włosy płomienne, proste. Ładne. Powtarzam ładne! Słyszysz Ty mnie! Tak do Ciebie mówię! Ładne! Pamiętaj! Przyodziana jest w tęczową bluzeczkę z Krakowa, spodnie dżinsowe. I uśmiech - taki nagi, taki szalony. Szaleńczy.
Siedzimy, racząc się małym co-nie-co, zamkniętym w zielonej butelce. Powoli, czas nam płynie nieśpiesznie, podczas rozmów na przeróżne tematy. Dygresje gonią się z dygresjami, śmiechy ze śmiechami.
Za nami, gdzieś w oddali, szybują popielate szybowce, kolorowe latawce. Samolot wyjeżdża z hangaru, kierując się na ogromną polanę, która pełni rolę pasa startowego w naszym mieście. Dmuchawce, stokrotki, a gdzie niegdzie czerwone maki, kołyszą się do dźwięków wiatru. Z boku dolatują do nas odgłosy ludzi.
Wtem dzieje się coś niesamowitego… cała dyskusja pomiędzy mną a Daszą, ulega załamaniu. Słowa się kolebią, próbując złapać równowagę, krocząc po linie życia, zawieszonej nad przepaścią. Bawią się w Petita, igrając z losem i prawem ludzkim, objawiającym się pod postacią umundurowanych policjantów. Te wyrazy tańczą, podskakują, siadają i obserwują, jak człowiek walczy z człowiekiem. Marzenie z marzeniem.
Ona coś mówi, śmiejąc się co drugie, czy też trzecie słowo. Ja natomiast plotę, słuchając ją z uśmiechem na twarzy. Po cichu, tak po kryjomu zrywam rosnącą pomiędzy trawami,  stokrotkę. Taką o białawo-różowych płatkach, i złocistym wnętrzu. Co jakiś czas spoglądam na swą towarzyszkę, aby przypadkiem nie spostrzegła, że coś tam kombinuję, działając przed nią w konspiracji.
Z małego kwiata, przy pomocy zielonej łodygi, od której odstaje jeden drobny listek, tworzę pierścień. Taki magiczny. Taki wyjątkowy. Taki szatańsk…i, no właśnie taki! Ona wciąż mówi, i mówi. Nieświadomie, staje się częścią mojego planu, zyskując dla mnie czas, potrzebny na tworzenie. W naturze rzeźbienie.
Słońce powoli chyli się ku zachodowi, gdy ja wariuję i robię to… to coś jest głupie, ale moje. Czynię, wyczyniam, uśmiecham, raduję, przerywam, milknie, spogląda, dziwuje, śmieje, klękam (przed nią), poważna (się staje), mówię, gubię (słowa i się).
- Kochana Daszo… – rzekłem na sam pierw, powstrzymując wybuch relaksującego śmiechu. – Kochano Daszo, czy Ty… tak Ty… wyjdziesz za mnie? – pytam, spoglądając w jej źrenice, tak głęboko, tak dosadnie.
Ona się rumieni. Jej lica różem się okrywają. Powieki zamyka raz, drugi, trzeci, patrząc się na mnie. Czekam, wariując na odpowiedź. Minęło zaledwie pięć sekund zanim odpowiedziała.
- Och… tak! Oczywiście! – odparła, podając mi swą dłoń, na którą ja wsuwam pierścionek zaręczynowy, lśniący bursztynem kwiatowym. Gdy ja pochłonięty, delikatnie trzymam jej dłoń, wkładając na jeden z palców biżuterię Made In Nature, samolot tuż za nami odrywa się od podłoża. Startuje, obwieścić światu o rzeczy, jaka miała czelność się wydarzyć. Świadkowie w postaci motyli, mrówek i świerszczy, potwierdzą. Nikt tej prawdzie nie zaprzeczy.
Obydwoje szczęśliwi, powstaliśmy, spoglądając sobie w oczy, aby zraz po tym na jk dnk, ccac.c.c, ackcdc..c….l… aua!...

No i literki się pogubiły, rozsypując się wokoło, ponieważ Autor nie wytrzymał tegoż napięcia, i z krzesła spadł. Śmiejąc się z Daszy i się. Się samego się wie.


poniedziałek, 5 grudnia 2011

Król żyje



Król żyje.
Żyje!
Zakrzycz jeszcze raz, jeszcze głośniej niż poprzednio.
Król żyje!
Wrzeszcz na cały świat, niech usłyszy cię skrzat, elf, półbóg. Krzycz, krzycz, krzycz!
Zamknij się! - odpowiedz tym, którzy chcą abyś milczał, swe emocje i uczucia zagłuszał.
Daj im żyć, uwolnić się z węzłów i kajdan.
Nie bądź głupi, nieczuły na świat.
Król żyje!
Uwierz - już dziś, już czas.
Nie ma na co czekać, zwlekanie nic nam nie da.
Kraj musi w końcu zaakceptować prawdę, zaakceptować marzenia. 
Miłości tańczące na taborecie.Słodkości zakazane - zaakceptujcie je, bo...
Król żyje!
Żyje Król!
A ja?
Ja żyję.
Jestem cieniem Króla, tylko...

Ej, ludzie! gdzie jest światło?