niedziela, 28 października 2012

Lato z miłości



Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Dom. Dom. Drzewo. Drzewo. Szopa. Dom. drzewo. Drzewo. Ulica. Ulica. Ulica. Samochód. Ulica. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Dom. Drzewo. Ulica. Ulica. Autobus. Samochód.
Ludzi nie ma, nie ma ludzi. Obrazy się zmieniają, przeskakując niczym na klatkach filmowych, wyświetlanych za pomocą kinematografu. Celuloza. Wszystko było, jest i będzie stworzone na celuloidowej taśmie trzydzieści pięć milimetrów, na którą zostało nagrane, zgrane, wygrane, zagrane życie. A życie składa się z przemyśleń, rozmyślań, wymyśleń i…                                                                         łez.
                                                               łez
                                                               łez
                                                               łez.
Czas, jak zwykle czas wszystko zniszczył, zakopał, się rozpadł. Na atomy, cząstki elementarne podzielone przez elektrony i protony. Nic nie trwa wiecznie, wiecznie nic nie trwa, czas się załamuje. Załamuje czas swe ramiona, plącząc nimi po podłodze nie wyraźne kontury suplementów i super tajnych agentów, i symboli, zaklętych w znakach przyszłości i teraźniejszości, podanych w misce z przeszłości.
Czas wybucha i dmucha, tłumiąc okazję na chwilową ekstazę i wybawienie ze złych rąk, które podają sobie nas, ludzi, człowieka, z rąk do rąk. Zabawki nakręcane. Zabawki na baterie, ładowane odgórnie, w czasie snu. Nic tu nic tu. Jest zło, utkane z kolców róż, zawieszone na szyi, jako medalion, ozdoba, taka obroża, zmyślona chwila dla degustatorów, baristów i innych trudnych i nowoczesnych słów.
Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
Nic tak nie boli, dopóki się gra. Obstawiamy, wybieramy i wygrywamy wtedy, gdy nie przegrywamy na loterii. Domy za domami i obok nich domy. Kwadratowe, prostokątne, wielowymiarowe, stare, nowe, drewniane, ceglane, otynkowane, ocieplone, rozlatujące. Wszystkie są mijające, jak człowiek, jak szczęście i fortuna.

Wiatrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.
Wieje ten cholerny wiatr.
Wieje. Wieje. Wiej                                                                               e         
   .
Nic nie wiem, dzięki czemu wszystko dobrze wiem. Prosto przed siebie, nie patrząc się w tył. Cały czas jedziemy, poruszamy się traktem, mijając światy, ulokowane w rozpadlinach wszechświata, gdzie czekają na swój własny Armagedon, przychodzący w wraz ze Śmiercią. Nikogo nie znam. Wszyscy wydają mi się obcy, nie realni, tacy przerysowani, jak z jakiegoś zniekształconego mitu, opowieści dla współczesnej młodzieży.
Nie ma już smoków.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Człowiek na rowerze. Człowiek na rowerze. Drzewo. Drzewo. Człowiek na rowerze.
Ubitą i wydeptaną drogą jedzenie stary, skrzypiący składak, z wielkim napisem na ramie Wigry 3, na którym zasiada on, stary człowiek w starej czapce, i w starych gumiakach, i w starych spodniach i jeszcze starszej koszuli w kratkę. Porusza się wolno, pędząc przed siebie, korzystając z wolnej chwili, jaką dało mu bezrobocie. W tej jednej chwili mógłbym spać, oglądać telewizję, pić wino pod sklepem. Mógłby zbawić świat, uratować go przed kataklizmami, zatrzymać wściekłe tsunami. Mógłby… lecz czy nie piękniej iść przed siebie?
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo.
Smoków już nie ma. Wyginęły, pozostawiając po sobie tylko wspomnienia. Zostały zabite przez pragnienie współczesnych potępionych dusz, pragnących i dążących do plastików i baterii. Ktoś jest winny, ktoś ucieka, kryjąc się w tłumie, bezbarwnych postaci, myślących o sobie, jak o oryginałach.
Drzewo. Drzewo. Rzeka. Rzeka. Rzeka. Dziewczyna i chłopak. Dziewczyna i chłopak.
Siedzą tak, inwestując czas w samych się. Wszystko pięknie zatrzymało się, zatrzymując marzenia i strach. Liczy się moment, zatrzymany w ramionach, pod postacią ich własnych ja.
Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Drzewo. Łąka. Łąka. Łąka. Łąka.
Może gdzieś tam, gdzieś tam daleko za horyzontem istnieją jeszcze smoki? Dlaczego miałyby wyginąć? Dlaczego? Piękno jest nieśmiertelne, stworzone z materiału niezniszczalnego, którego struktura nie ulega żadnemu zachwianiu, żadnej degradacji, żadnej super niszczycielskiej mocy człowieka, produkującego odchody na masową skalę, dla człowieka, aby mógł w wirtualnej rzeczywistości się stwarzać. 
 Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt. Trakt.
A pomyśleć, że przez ten czas mógłbym dorosnąć. Dorosnąć i zrezygnować z poszukiwań smoków. Wyzbyć się wiary w smoki. Wyzbyć się marzeń i przygarnąć atomy.

1 komentarz:

  1. Lubię czytać co piszesz... przypomina mi to taką małą schozofremię :)

    OdpowiedzUsuń