czwartek, 1 grudnia 2011

Bo to sen o Tancerce z Gimnazjum




Siedzimy w kościele.
Ruinie będącej swego czasu odzwierciedleniem bogactwa wiary i Jezusa Chrystusa – tego sztucznego, w złotej koronie cierniowej, zabrudzonej purpurą, z osadzonymi gwoźdźmi i szatą szkarłatną Made in China – którego godłem jest moneta, flagą banknot, a hymnem lament o pieniądze.

Pragnę Boga i Syna, i Ducha Świętego z Pisma. Pragnę wiary i nadziei, i spełnienia.

Siedzimy w kościele, w jednej z ław ociosanej z ciemnego drewna. Spoglądają na nas figury bez oczu, uśmiechają się postaci bez głów, dłonie wyciągają ci, co nie posiadają ramion. Pełna cisza i skupienie, melancholia i westchnienie. Witraże porozbijane. Kolorowe szkło ozdabia podłoże, posadzkę marmurową, zabrudzoną kurzem, roślinnością, odłamkami słonecznych obrazów i szklanych butelek po wódce, piwie czy winie. Dostrzec także można puszki po konserwach, skarpety, buty i zużyte prezerwatywy. Brak szacunku dla zmarłych. Nad ołtarzem wisi krzyż. Drewniany symbol odkupienia i śmierci męczenników na całym globie. Do niego przybity jest Syn. Oczy przymknięte, głowę opuścił, gdy żywot ulotnił się z ciała. Przykurzona postać zamarła w bezruchu dwa tysiące lat temu i trwa, tak po dziś, czekając na choćby jeden gest dziękuję, którego człowiek odmówił mu wraz z narodzeniem grzechu i słów, tworzących złudzenie pustego cierpienia.
Z prawej strony przy ścianie, znajduje się konfesjonał – zamknięty. Ktoś w nim jest, ktoś w nim siedzi i czeka, odliczając ostatnie minuty do Śmierci, która przyjdzie wraz z męczącą agonią i nędzą, odbierając mu poczucie smaku i głodu, zabijając w nim ostatnie obłoki wiary i nadziej - w ludzi. Zwątpił - w ludzi. Z ciemnego wnętrza, można jedynie dostrzec biel oczu, roztrzęsione czarne plamki – strach – utkwiony i zatrzymany na wieki - ten ostatni i ten pierwszy. Podchodzi do konfesjonału kobieta młoda. Czarne włosy, czarna koszula, czarna spódnica, czarne rajstopy, czarne buty na obcasie – wszystko czarne – jej myśli także okryte zasłoną ciemności. Klęka z prawej strony, ostrożnie ukrywając twarz w dłoniach i zaczynając wygłaszać szeptem słowa – najczystszą spowiedź. Z ust poplamionych czernią wylatują zdania złożone, a z każdym z nich, z oczu wypływa kropla deszczu. Spływa po licu, pozostawiając po sobie czarny ślad, wykwintnie rozmazując precyzyjnie stworzoną iluzję - przy lustrze.
Drży.
Kobieta zaczyna drgać, a w jej oczach pojawia się strach, lecz nawet on nie posiada, aż tak potężnej mocy, aby zmusić ją do zaprzestania spowiedzi. Słowa sprawiają, iż staje się czystsza, wolniejsza. Czarne buty spadają ze stóp, a wraz za nimi jej ciało opuszczają rajstopy, sukienka, bielizna, koszula, biustonosz i znika makijaż.
Klęczy naga, zasłaniając twarz dłońmi.  
Kończy ostatnie zdanie, widać kropkę. Unosi się.
Spada.

Dłonie opadają w dół, twarz zostaje odsłonięta, ujawniona z pod włosów. Błękitne źrenice, mały nos, lica lekko zaokrąglone i zarumienione, usta purpurowe w smutku zamknięte. Szyja osłonięta szalem włosów, piersi lekko falujące, brzuch dopasowany do talii, łono skryte za udami na które opadają ramiona, nogi zgięte w kolanach.
Zamyka powieki – po raz ostatni. Stopy stają się polaną, z którego wyrasta bordowe kwiecie – kielichy różane. Także i z nóg, i ud, i pośladków, i z brzucha, i pleców, i piersi, i ramion i na twarzy się pojawiają, oplatając ciało zastygnięte. Kobieta zasnęła otulona płatkami, zasnęła czysta, jak kwiat, porastający Krainę Orchidei. Nie cierpi, pozostała piękna, zatrzymała w sobie bezmiar oceanu ciszy i harmonii, na dni, lata, wieki, eony.
Kościół zrujnowany został udekorowany kwieciem kobiecym, aż do jej śmierci.

Do konfesjonału podchodzę ja, ostrożnie stawiając stopy, aby nie zdeptać jej i jej piękna. Klękam, przybliżam swoją twarz do kratki, zapatrując się w ciemne wnętrze. Ubrany jestem na czerń.
- Niech… - mówię.
- Na… - odpowiada.
- Ostatni… - ciągnę. – Moje… Przepraszam… Proszę…
- Boli? – pyta.
- Zależy - bezmyślna odpowiedź.
- Od…?
- E mnie.
- Żałujesz?
- Zależy.
- Od…?
- E mnie.
- I?
- Ciebie.
- I?
- Boli.
- Choroba? Głowa? Noga? Wątroba? Oko? Ręka? Kręgosłup? Czy…
- Tak – potwierdzam.
- Ona zawsze boli – pociesza.
- Bo to Ona.
- I?
- Co mnie boli?
- Tak.
- Zgaduj.
- Ja?
- Zgaduj dalej i dalej, jedź, i strzelaj, walcz, nie poddawaj się, dasz radę, i znajdziesz w końcu poprawną odpowiedź, ulokowaną za jednym z krzaków marzeń i snów, uplecionych przy pomocy szczypiec i grubych rękawiczek, osadzonych na zgrzybiałych łapach komunisty, czerwonego stalinisty, wyznającego Lenina w imię Ojca i Ducha.
- I ludzie?
- I iluzje
- Ludzie… - szepcze.
- Spójrz na nich wszystkich, modlących się, zatapiających się w słowach litanii, Ojcze Nasz, Zdrowaśkach i myślach o pięknych Kobietach i Mężczyznach,  spojrzałeś? Tylko dokładnie.
- Tak. Dokładnie.
- Rzuć w nich okiem, użyj go niczym… niech leci, bada i odkrywa człowiecze zmysły, ukryte w umysłowych kątach. Patrz patrz, patrzę tam na prawo. Patrz, gap się, powiedziałem!
- Rozkazałeś… - ponownie szepcze.
- A ty usłuchałeś, bo chciałeś.
- Bo chciałem, uschnąłem… - mruczy niewyraźnie.
- Oto ich, oto ma rzeczywistość wesoła, kolorowa. Pomalowana przez trzyletnie dziecko - na czarno, z domieszką czarnego, poprawione na czarno, aby czarny królował, znaczy dominował i zdominował cały system białości, i bladości. Maluje, zamalowuje cały świat, Polska kwitnie czarno-czarno-czarno-czarno-czarna. Kwitnij piękna i jedwabna.
- A Gwiazda ją muska.
- Pieści i podnieca.
- A rano?
- A rano budzik budzikowy z krainy budzikowego landu budzi mnie, wyrywając ze snu płytkiego, w którym spotkałem… taką jedną nieznajomą. Nie znałem, a nawet wciąż nie znam. Uroiłem ją sobie po raz pierwszy i ostatni, więcej już jej nie spotkam.
- Nie chcesz?
- Nie.
- Skrzywdziłeś ją.
- Nie, One zawsze odchodzą, czy we śnie, czy na jawie One… One uciekają, odchodzą gdzieś, tam, zapewne w dal, aby żyć i czerpać ze studni wyzysku - pchły.
- Nie zawsze, One także zostają.
- One zostają?
- Trzeba wierzyć…
- Trzeba wierzyć – wtrąciłem – że niewiara daje siłę, a One może i pozostają…
- Nie we śnie.
- Przecież znasz te mechanizmy, te dyskoteki, te zabawy, gdzie tańcują w płynach alkoholowych okrąglutkie tableteczki-gwałcicielki, i tam się rozpuszczają, i tam macą zmącone umysły, zagłuszając w nich sumienia, i inne głosy, rządząc się w naszych nas.
- O czym ty pleciesz?
- Zabijają wszystkie morale, zapytaj Pana Mirosława on potwierdzi. Zawołaj go z Lasu Mgieł, on czeka na ławeczce zrobionej z przydrożnych Krzyży, gdzie kiedyś przyjedzie Autobus PeKaeS, stary i nieśmiertelny Jelcz, i zabierze go do domu, w Beskid.
- Zabierze.
- A na razie zatwierdzi dane i dane myśli prześle, ulokuje na niebywale ciekawskich, i waszych kontach, założonych na teraz i tu, i tak. Taka moda, a ja nie mam.
- Czego… ? – powracają pytania.
- Tego.
- Ja też.
- Jest nas dwóch.
- Para.
- Ale ja wiele mam.
- Ja też.
- Ale jeszcze takich wielu nie mam, lecz kiedyś może będę mieć, i te miłości, i te sarkastyczne nicości, i te idee bytności, pochłonięte w morzu atomowych literaków i te, kiedyś może będę miał.
- A Ona?
- Mówiłem o niej, znaczy tej, która była ale odeszła i pozostawiła wspomnienia. Teraz je wydrukuję i zabukuję, gdyż były piękne i niecodzienne. Była Ona.
- Tak, Ona.
- Ta pani, jestem pewny. Naprawdę, widziałem ją, tak się zalotnie uśmiechała, kokietowała mnie sprytna sprytnie. Staliśmy w ciemnym pomieszczeniu. Zauważ.
- Zauważam.
- Krótka spódniczka, bluzka z dekoltem szalonym, w którym, tak skakały dwie piersi, że dech tej pani był zakłócony. Oddychała ciężej, piękniej, ciekawiej. Ja wraz z nią, przystosowałem się, nie chciałem, aby dama się tak sama męczyła w tym całym rytuale. Rytuale godowym współczesnej młodzieży.
- Gody?
- Godowym, oczywiście w nowoczesnym znaczeniu, gdyż każdy z młodych chce zaspokoić potrzeby zwierzęce i zapomnieć o tym, co było, było i było. Takie plany, pojęczeć postękać zaczerwienić się na twarzy, krzyknąć i gody zakończone machinalnie, taka Syzyfowa praca współczesnej młodzieży. Chyba nikt im nie wspomniał o tym, że to uczucia przede wszystkim spełniają potrzeby w sposób dostateczny i wyczerpany, z domieszką materialistycznego bycia wewnętrznego, i zewnętrznego, a nie fizyczno-naglistyczno-jęczyczne dodatki chwilowej ekstazy.
- Ekstazy.
- Taniec jednak trwał, tańczyła.
- Tańczyła?
- Tańczyło ciało. Nogi lśniły, świeżo zostały ogolone nową maszynką ojca z marketu, sklepu osiedlowego czy innego PeeRLowskiego skansenu. Spódniczka, jak mówiłem krótka, czarna, do tyłka dobrze dopasowana, przylepiona jakby specjalnie, aby podkreślić, wykreślić kontury pośladka A i Be – bez cellulitu. Ćwiczyła zapewne w domu przed wyjściem na disco. Pociła się specjalnie, aby i pupcia, i brzuszek, i nóżka, i cycek, i szyjka, i policzek, aby one wszystkie przylegały, nie odginały się w płaszczyźnie – tylko tak trwały. Brzuszki, pajacyki, pompki robiła każdego wieczoru, wyciskała z siebie siódme i ósme, i wszystkie poty, przelewała się, zatapiała swój pokój w morzu potu, tworząc sztuczne, słone jezioro, w którym żyją różne bakterie, zaraźliwe cholery, febry, różyczki i inne ospy. Tak ćwiczyła w domu, chyba że, to ta z tych bogatszych, gdzie tatuś ma, tatuś da, tatuś, tatuś, tatuś rozpieści, a córeczka za wzorem wzorowego przedsiębiorcy, mającego swą firmę DODO, taka oryginalna nazwa, jaka pozostawała wolna przez długie lata, również ma i da. Dadadadadada.
- Lalalalalalalala.
- Uuum. Taka dyskoteka, takie disco, taka muzyka.
- Muzyka jeszcze istnieje?
- Tak, na zakurzonych kasetach i płytach.
- O nie… - ponowne szepnięcie.
- Ale.
- Ale?
- Ale bluzeczka, jeszcze była bluzeczka na szeleczkach. Taka sama, taka czarna, przylegająca przytulająca do swej bawełnianej formy, uplecionej przez roboczych Azjatów. Ten materiał, taki oplątujący ciasno, mocno opinający jej dwie piersi. Widzę, obserwuję, przyznaję, jak się ruszają, poruszają na terenie ścisku, uścisku, przemocy, ja bym je uwolnił. Podarował im wolność, byłbym ich bohaterem, takim prywatnym supermanem. W końcu z tego co widzę, one krzyczą, z tego co słyszę, one cierpią. Jakie one biedne, gwałtem wzięte w kleszcze, a ja bym im, ale gwałtem, zaproponował inną alternatywę.
- Gwałt.
- Samo?
- W parze.
- Raźniej.
- Zawsze.
- … niczym. Niczym, niczym, niczym.
- I Ona.
- Ona. Ona musi być, bo jakże tak mogło jej nie być, tej która zawsze jest.
- Aby zniknąć.
- Dokładnie, Ona zawsze jest pod różnoraką postacią nimfy, anioła. Ona to Ona, niczym powietrze otula, otacza mnie, lecz pamiętaj, nigdy mnie nie przytłacza, nie jest w stanie tego uczynić, a nawet gdyby podjęła takową próbę, to ja, nie czułbym się źle. Wiesz co, zaakceptowałbym to, brał to, cieszył się to i wszystko to, byłoby właśnie to, czego ja tak naprawdę pragnę i pożądam, jak właśnie to, nieopisane przytłoczenie mej persony, przez jej cielesną powłokę, rażącą rozkoszą emocjonalną.
- I tak cię nikt nie słucha – rzecze.
- A ty?
- Improwizuję.
- Brawo.
- Tak?
- Za fachy i talenta.
- Podziękuj szarym ludzikom społeczeństwa.
- Dziękuję wam, szarym ludzikom społeczeństwa, za trud włożony w naukę, Powiernika, za waszą nudę i otwartość, na własną zamkniętą kulturę.
- A ta kultura tylko puk puk puuuk.
- Aaa.
- Tak. Mów. Słu. Pro – monosylabiczny ciąg wybrzmiał.
- Bo ta tancerka, to lśniła czekoladowo-kremowo. No, ale nieważne, w końcu po hipnotyzujących nogach, tyłku, brzuszku, piersiach, szyi prześlizgnąłem się na twarz, potykając się o usta. Wywróciłem się. Myślałem, że krwawię, a to szminka, taka krwista ozdabiała jej wargi. Prezentowała się dobrze, wyśmienicie, smakowicie, tak na raz, na chrupnięcie, wyplucie i zadowolenie. Tańczy, wygina ciałem na boczki, powtarzając mi magiczne zaklęcia „oootttooo jjjaaa” śpiewają mi jej nogi, „jjjaaa” drugą zwrotkę ciągnie brzuch, aby na koniec usłyszeć „jjjaaa ooohhh jjjjaaa ooohhh” chór złożony z pośladków i piersi. Ale gra, ale śpiewa, ale wrzeszczy, ale kusi, ale to wszystko się pięknie układa. Jej ciało to orkiestra, chór złożony z najlepszych i najbardziej pojętnych części ciała.
- Pojęte.
- Przejęte.
- Bo?
- Ona w tym momencie, gdy tak tańczy, zaczyna się rozbierać, bluzkę ściągać i… nagle słyszę dzwonek, światła się zapalają i stoją na korytarzu w szkole, na około pełno drzwi prowadzących gdzieś, a te gdzieś, to po prostu sale dla motłochu. A ona tak przede mną bez bluzki, z tymi świecącymi, małymi, jak się okazało piersiami stoi i patrzą się one, na mnie, te sutki. Ja się gapię na twarz, na piersi, na drzwi, które gdy dzwonek szkolny milknie, zaczynają się otwierać, a z nich wypełzają tłumy dzieciaków z plecakami. Tancerka zaczyna ściągać już spódniczkę, aż tu podchodzi do niej jakaś starsza kobieta, w okularach, chyba nauczycielka. Rozumiesz, ona już miała pozwolić działać grawitacji, aby ta zdarła z niej jakieś tam chiński odzienie, a tu, taka podchodzi i do niej mówi, swym jakże profesorskim tonem, chociaż ma zaledwie licencjat z polskiego. „Doroto z drugiej A Gimnazjum Jedenaście, koniec kurwienia na dziś”.
- Dorota.
- Gimnazjum.
- Na dziś.
- Gimnazjum, myślę, że jak, że gdzie, że jak gimnazjalistka może mieć takie ciało, ciało kuszące, gorące, wzbudzające we mnie stoicki spokój. Ona jednak nie słucha i mówi  „Jeszcze tylko raz i idę na lekcję”. Belfer spojrzał na mnie, na moje wielkie oczy, otwarte usta i szok na twarzy wymalowany i „A może ja się nim zajmę?” pyta, stwierdza, sam nie wiem, co ma na myśli. „Nie, nie trzeba, poradzę sobie” „Ale to już ostatni raz, pamiętaj” „Dobrze” i grawitacja obdziera ją ze spódniczki.
- Koniec?
- Koniec.
- A ciało?
- Nagie.
- Tak stało?
- Stało wszystko i się zatrzymało.
- Stop.
- Jestem zboczony?
- Ty nie, tylko ja.
- Bo wiesz, to nie do końca był sen. To się zdarzyło naprawdę. Prawdą się stało i się objawiło, i wybuchło. Pufff.
- Paffff.
- Pawww.

Zwymiotował snem, a z jego ust wypłynęło całe gimnazjum i drzwi, i ściany, i podłoga, i nauczycielka, i dzieciaki, i rozćwiartowana ponętnie nieletnia tancerka. Kwiaty rozwijające się przy konfesjonale zostały zalane, utopione. Odbebrano im dech i byt, przy pomocy nie strawionych kości i odzieży z Galerii.

piątek, 23 września 2011

Wybór

- Czy gdyby pozwolono ci wybrać jedną z dwóch dróg, gdzie każda z nich wiodłaby do całkowicie różnych od siebie celów, stworzona byłaby z dwóch odmiennych struktur, niosąc ze sobą różne konsekwencje, wybrałbyś:

Tak chcę się urodzić

czy raczej,

Nie, nie chcę się urodzić

Pamiętaj, możesz wybrać tylko jedną z dróg. Raz podjętej decyzji nikt nie jest w stanie cofnąć, tak więc wybieraj mądrze. Weź pod uwagę wszystkie zależności, a także mniej istotne fakty, które sprawiają, że wahasz się podjąć jakąkolwiek decyzję.
- Co się stanie, jeśli wybiorę… nienarodzenie? – zapytał Mężczyzna, a raczej jego głos, chwilę po tym, jak została mu przedstawiona propozycja przez Kobietę - przez jej głos. Obydwa dźwięki zawieszone zostały w pustce.  Nie posiadały ciał. Istniała tylko fonia, rozchodząca się po ogromnych połaciach Nicości, w której migotały galaktyki. Jedna obok drugiej, tworząc niezwykłe złudzenie. Tworząc pustkę posiadającą cel, znajdujący się na nieskończonych punktach przestrzeni, pozbawionej czasu.
- Przekonasz się, jeśli zdecydujesz się podążyć tą właśnie ścieżką. Zapewne będziesz miał okazję na odkrycie - bycie. 
- A co się stanie, jeśli wybiorę… narodzenie?
- Nikt tego nie wie. Dróg jest tyle, ile myśli znajduje się w żywym organizmie. Każda jedna myśl, nawet ta najmniejsza potrafi zatrząść światem niejednego oraz niejednej. Wszystko zależy od odwagi i rozwagi. Tchórzostwo nie popłaca, nie myl go z rozwagą, gdyż zginiesz, zanim zaczniesz żyć pełnią życia, podążając do celów znajdujących się we mgle, czy też po drugiej stronie życia, po drugiej stronie cienkiego szkła - odgradzającego ci drogę od szczęścia.
- Gdzie w takim razie zaznam większego… szczęścia? Która droga bardziej służy… jego odkrywaniu?
- Chcesz odkrywać szczęście? Uważasz, że to jest możliwe?
Obydwa głosy tańczyły. Poruszały się wokół tysiąca galaktyk, gdzie każda z nich żyła własnym rytmem; gdzie w każdej Gwiazda wybijała poszczególną sekundę życia według własnych wzorców, zależności i pragnień.
- Szczęścia się nie odkrywa, to ono znajduje dla siebie stworzenie, któremu odda się z własnej woli, wywołując radość na twarzy swego pana. Nie próbuj go szukać, samo przyjdzie. Prawda, istnieje wiele dróg, miliardy dróg prowadzących do złudnego szczęścia, które wyprodukowane zostało przez człowieka, w ogromnych fabrykach, powstałych, aby przyspieszyć samozniszczenie żywych organizmów.
- To w takim razie, którą drogę powinienem wybrać?
- To zależy gdzie pragniesz podążać.
- Pragnę? – zdziwił się.
- Wszyscy czegoś pragniemy. Niektórzy Słońca, inni miłości, są również i tacy, którzy uparcie dążą donikąd, powtarzając sobie w myślach, iż wybrana droga zawiedzie ich na kres świata… na kres poszukiwań.
- Ty również pragniesz?
- Ja… - Kobiety głos zadrżał.
- Pragniesz? – ponowił pytanie.
- Ja muszę… pragnąć. Nie mam wyboru. Wszyscy pragną, pożądają…
- Czego w takim razie ty pożądasz? Którą wybrałabyś drogę, jakbyś to ty stanęła przed takim wyborem?
- Ja nie miałam wyboru.
- Nie miałaś?
- Nie… Ja go daję, lecz tylko nielicznym. Raz na sto lat, ludzkich lat, wybieram jedną osobę żyjąca na Ziemi i pytam… zadaję pytanie, czy chce się urodzić, czy raczej wybiera drogę wiodącą w przeciwną stronę.
- Kim ty w takim razie… jesteś?
- Łatwiej byłoby spytać, kim nie jestem…
- W takim razie…
- Podejmij decyzję! – przerwała, podnosząc głos. – Podejmij! Jedna z nich da ci odpowiedź na wiele tajemnic, które gnębią twój mózg, zabijając i niszcząc wszystko to co znałeś do tej pory, druga natomiast… druga natomiast nic nie zmieni, nadal będziesz fonią przemierzającą wszechświat… nieśmiertelną nadzieją wypatrującą nieznanego. Co wybierasz?
- Czyli… jeśli wybiorę narodzenie, to zginę…
- Tak i nie. Nikt tego nie wie oprócz mnie, co jest po drugiej stronie. Nie patrz tak, gdziekolwiek jesteś, i tak ci nie powiem.
- Jeśli, nienarodzenie… to będę trwał nadal?
- Tak, lecz także nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Podejmij decyzję.
- Wybieram… wybieram…. samobójstwo. Niech się narodzę.
- Dobrze. Pamiętaj, że umieranie trwa. Musisz być cierpliwy. Nic nie staje się od zaraz, wszystko potrzebuje iluzji czasu, żeby się rozwijać i gnić.

czwartek, 28 lipca 2011

Warszawa

 01.08.1944 GODZINA 17.00 
WYBUCH POWSTANIA WARSZAWSKIEGO



Robactwo.
Otacza nas zewsząd gnój i Robactwo. Śmierdzi, rzygać się chce. Brud wraz ze smrodem zostawia, nad całym krajem. To oni. To oni, te ścierwa paskudne. Z padliny wydostają się, tam się mnożą, rozprzestrzeniając się, gryząc nas. Wbijają swe tępe kły w nasze ciała, wysysając krew, pozbawiając nas życia. Odbierając miłości, łzy, szczęście. Odbierając ludzi, obywateli, rodaków. Wszystek niszcząc. Pożerają, puste pojemniki przywołujące wspomnienia zostawiają. Albo zakopują. Dwa metry pod ziemią, ciało na ciele, trup na trupie ścielą, ziemię użyźniają. Człowiekiem, krwią jego, świeżą, co dopiero zdobytą. Grają w kości, ci co przegrali, leżą. Już nie oddychają, tylko śpią. Na zawsze, na wieki, na eony.
Robactwo atakuje. W twarz nam pluje. Zęby swe rzadkie, szkaradne, brudne, poplamione ścierwem podczas uśmiechu, pokazuje.
Zabić!
Lud się sprzeciwił.. Lud przemówił. Za broń chwycił, cywil – żołnierz. Polak.
Siedemnasta wybiła, miasto obudziła. Już czas na pierwszy powstańczy strzał.
A ty patrz, niemiecka glizdo, obślizła kreatura, sukinsynie. Patrz i podziwiaj, bo to Polska, to Polska właśnie. Polska!
Wielu do tej pory próbowało. Wielu myślało, aż myślało, że wygrało. Wszyscy polegli. Zostali zniszczeni, zwyciężeni. My przetrwamy. Zawsze. A ty wrogu – zgnijesz.

Do broni! Walczmy, niszczmy. Brońmy się. Wypędźmy wroga, spędźmy go do piekła, na płonące pastwiska go powiedźmy. Tam żerować będą w milionach ciał, jak przystało na robactwo.
Ciała, ciała, ciała!
Krwi, krwi, krwi.

Do ostatniej kropli krwi, będziemy walczyć. Przelejemy ją. Satysfakcje wam damy, gdy trafiać w nas, naszych braci będziecie, gdy śmiercią ich nafaszerujecie, a później jakby nigdy nic… jakby nigdy nic odejdziecie. Pójdziecie dalej przed siebie, przed się, karmić nas, zaspakajać nasze pragnienie wolności, śmiercią.
Zabijecie, udusicie. Zgwałcicie! Z szaty młode kobiety obedrzecie, jako automaty je zatrudnicie do zaspakajania potrzeb, ludzkich potrzeb winnych grzechów. Śmierci winnych. Stragany orgazmów, jarmarki plemników - nabojów, krzyków, okrzyków, jęków. Plac targowy młodych, martwych i zgwałconych, we łzach opływających. Dziewczęta i młodzieńcy, wszyscy dla Robaków, wszyscy publiczni. Za darmo, dla chwili, dla minuty. Dla gwałtu i dla śmierci. Przyjemności, bez romantycznej historii o miłości.

Kula za kulą. Pocisk za pociskiem.

Pada deszczyk pada,
Łby nam rozwala.
Pada pada pada,
Polak za Polakiem,
Robak za Robakiem.
Krwią nas otula,
Śmierć nas znieczula.

Nie wiem ile jeszcze, jak długo potrwają te dni. Walczyć będziemy. Warszawa wyzwolimy, życie w nią tchniemy. Własne, życie własne poświęcimy, oddamy Bogu. Samego najwyższego Stwórcę poprosimy o wolność, o Polskę. O wiarę na kolejny dzień, spędzony na barykadzie, w kanale. Podziękuję Bogu, ja… ja podziękuję, za kolejny posiłek, w którym więcej piasku i gruzu jest. Będę trwalszy niż pomnik, twardszy niż pocisk. Budujemy, własne ciała i na gruzach miasta Warszawa. Gruzach zrodzonych na ciałach. Podziękuję Bogu za kolejnego konia. Padniętego, jakiego znajdę na ulicy. Nie zabije go. Nie zabijemy go, poczekamy aż sam, on sam padnie przed nami z głodu, z wycieńczenia. Nie zabijemy. Gdy nastąpi jednak moment, a nastąpić musi, musi… gdy padnie, na kamienie upadnie, rzucimy się. Cały batalion, barykada pobiegnie. Mieszkańcy z kryjówek wypełzną, pozdrowią ciepłym słowem i tak jak my, gnani głodem, na ucztę pobiegniemy. Galopem.

Panie Boże, Boże mój kochany,
Robaki zabiły mi mamusie,
Pożarły ją niejednym nabojem,
Tatusia poczęstowali,
Jakimś trującym napojem,
Brata i siostrę mi zabrali,
Na wycieczką pojechali wagonem,
A ja pomiędzy barykadami pędzę,
I ze Śmiercią…

Nie dokończone modlitwy, przerwane słowa, prośby i lamenty. Grubą, niewidoczną i głuchą ciszą, otulone pustką, tak dosadnie zostały wygłoszone. Wykrzyknięte. Bez zrozumienia, zaprzeszłe chwile pozostaną utrwalone. Zapomnieniem się szczycą. Wychwalają.
O mój Boże…Boże…

Jedzie czołg. Jeden, drugi trzeci. Takie duże, takie potężne. Tylko czemu, dlaczego, w jakim celu, w ludzi, pojedyncze osoby celują. Celują i plują. Plują i plują.
…plują.

Samoloty lecą. Hałasują i nad miasto paczki zrzucają. Spadają powoli, dryfując na falach powietrza skażonego, jakby się bały. Chciały uciec od Robactwa naznaczonego swastyką. Uciekły. Tylko niektóre odważyły się, przyleciały – doleciały, na ulicach walczącej Warszawa. Broń, amunicja nas wspomoże. Spadochrony dla kobiet, te mądre piękności, bystre umysły przemierzające ulicy w brudnym ubraniu, włosach potarganych, licach kurzem i piachem przyodzianych, z bronią na dumnej, pięknej piersi, polskiej piersi zawieszonej. One, te nasze anioły, z materiału białego halki, biustonosze i bieliznę stworzą. Wszystko potrzebne. Wszystko z pomocą otwartych umysłów i zdolnych dłoni, dostępne.

Piękna Dziewczyno co raczysz mnie,
Uśmiechem swym, tym kochanym,
Razem ze mną na barykadzie jesteś tu,
Czy dzień czy noc, ostrzał czy cisza,
Jesteś tu, jak ja i On, Ona i On,
Jesteśmy, i Polska jest tu,
Była i będzie żyć. Amen.
Boże ratuj…
…ratuj nas.

Nikt nie słyszy.
Nikt nie widzi.
Płonie miasto płonie. Stołeczne miasto pali się. Świat zaniemógł. Świat zatkał oczy i uszy. Usta też, aby przez przypadek (przypadki stają się) nic a nic, choćby kurz z nad Warszawa nie dotarł, nie przedarł się nad murem z obojętnienia. Nie pozwolimy – krzyknął zachód. Zakrzyknął. Udało się. Udało się! Teatr czas zacząć, przedstawienie trwa.
Polska problemów nie ma.
Polski nie ma.
Robactwa nie ma.

A co kurwa jest?
Śmierć, bracie mój miły, staczający bój, wystrzeliwujący ostatni nabój, ona jest. Istnieje. Pewnego dnia… już za chwilę otuli cię. Mój miły bracie. I siostro.
Kochani Polacy, walczcie. Walczcie! Niech świat usłyszy, wstydem i hańbą się okryje. Polska walczy, i walczyć będzie. Ostatni bój, ostatnia krew popłynie. Niech płynie Wisła purpurą przyodziana, po raz kolejny. Raz kolejny, nie ostatni.
Trafiony, Robak, Robak Robak.

Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.
Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.
Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.

Armia walczy. Cywile walczą. Polska walczy. A wy, zachód, ten niby piękny i potężny świat, nich milczy. Milcz! Wygramy…

Już za chwile, już za jakiś czas,
Nie będzie nas, nie będzie nas.
Już za chwilę, już za jakiś czas,
Pęknie serce me, pęknie serce twe.
Już za chwilę, już za jakiś czas,
Kula przedziurawi nas, przedziurawi nas.
Już za chwilę, już za jakiś czas,
Nie ma nas, nie ma nas…

Czerwoni!
Czerwoni już są! Po drugiej stronie Wisły czekają. Już są!
Serca rosną, Robactwo z większą siłą niszczą. Idą, oni idą. Czerwone stwory, wielkie i paskudne ciągną ku nam, aby ratować nasz piękny, zniszczony, poświęcony krwią kraj. Warszawa. Czerwoni, przeklęte zbawianie już blisko. Widziano ich. Potężna armia na prawym brzegu Wisły, jest, czeka… zatrzymała się?
Chodźcie do nas! Walczymy! Czekamy! No chodźcie! Jeszcze będzie czas na odpoczynek!
No dobra, przyjdźcie jutro. Odpocznijcie po przebytej drodze, a jutro… a jutro wygramy!
Czekaliśmy.
Czekaliśmy cierpliwie, wytrwale, pełni wiary i nadziei. Do dziś czekamy w masowych mogiłach, prywatnych kwaterach, rozsypani pod postacią prochu na rozległych łąkach, pastwiskach i polach, czekamy na jutro.
Obiecaj mi, że gdy ujrzysz Czerwonych kroczących ku nam, obudzisz nas. Przyjdziesz tam, gdzie znajduje się choćby cząstka mnie i innych, mi podobnych, i powiesz, jutro nastało.

Czerwoni w końcu przyjdą nas uwolnić, prawda? Przyjdą nas uwolnić, a nie, jak mówią co poniektórzy, zniewolić? Prawda mamusi?

Jak tam czerwono, wszystko czerwone,
I powietrze, rosa, trawa, chmury, niebo,
I marzenia, miłość, tęcza, księżyc, piekło.
Jak tam czerwono, wszystko kolorowe,
I ja i on i ona i ono, martwe i żywe,
Nawet krew taka czerwona, u nas takiej 
nie ma…
…ale będzie…
…wszystko dostaniemy.

Kapitulacja.
Kapitu…

I świat się o nas dowiedział. Aby słowo dać. Aby zapomnieć.
I jutro nastało. Aby nas żywych zabić. Aby nas martwych zapomnieć.

Kochamy Was, Polsko.

sobota, 11 czerwca 2011

Anioł-y

- Stworzył mnie bóg.
Jestem piękny. Wyjątkowy. 
Starszy niż gatunek ludzki. Ludzki równa się grzeszny. Stworzony na mocy czystości słowa. Zbrukany na mocy pożądania. Naiwności. Pychy i zazdrości.

Posiadam długie, blond włosy. Jasną, delikatną cerę, pachnącą jaśminem. Szaty okryte bielą. Oczy wypełnione wodą. Skrzydła stworzone z łabędzich piór. Jestem aniołem. Boskim posłańcem pokoju. Wojownikiem Boga, stającym w obronie jego prawd. Stającym w obronie ludzi. Świata. Światła.
Tak samo jak człowiek posiadam wolną wole. Mam prawo wybierać. Czynić dobro. Grzeszyć. Stać się zwykłym satanem, bądź pozostać sługom bożym. Każda droga stoi przede mną otworem. Tylko czego chcę?
Niejednokrotnie miałem wątpliwości. Pragnąłem podążać w jednej chwili za Bogiem. Grzać się w jego blasku. Miłować go czystym uczuciem. Czerpać siłę, energię. Zapominać. Służyć mu bez zbędnych słów. Myśli.
Chciałem także iść za Lucyferem. Sprzeciwić się wszystkiemu-wszystkim. Zasadom. Zbędnym prawom. Biec ku wolności. Wiecznej wolności. Wiedziałem, jakie wiążą się z tym konsekwencje, lecz w pewnej chwili zapomniałem się. Zapomniał się świat. Zagubił w odmętach pragnień. Emociji.

Zakochałem się.
Się zakochałem.

Ja, anioł. Dałem się omotać emociji. Owładnąć jej. Nie sprzeciwiałem się. Nie było takowej potrzeby. Nie pragnąłem tego. Najgorszy jest jednak fakt, iż nie była to miłość jednostronna. Zostałem obdarzony wzajemnością. Szczerą i czystą. Największym darem, jaki mogą podarować sobie śmiertelnicy.
Byliśmy pierwsi wśród aniołów. Pierwsi, jacy zakochali się w sobie. Których serca zaczęły wybijać jeden wspólny rytm. Muzykę tworząc do nut, uplecionych z warkoczy chwili. Sprzeciwiliśmy się Prawu. Bogu.
Jako anioł, mam całkowity zakaz pożądania.

Sprzeciwiłem się.
Się sprzeciwiliśmy.

Pamiętam, gdy po raz pierwszy miałem okazję ujrzeć ją. Anioła kobietę. Piękną. Cudowną. Długie, falowane blond włosy. Mały nos. Źrenice wypełnione lazurowym wybrzeżem. Lica różowe. Delikatne. Przyodziana była w błękitną suknię, z lekkim dekoltem, błyszczącą, gdy tylko promienie księżycowe muskały jej powierzchnię. Skrzydła umalowane bielą. Rozkosz, jaka spływała na me serce podczas gapiostwa, jest nie do opisania. Bóg nam jej zabronił. Pożądanie jest złe. Kieruje nas ku drugiemu stworzeniu, mimo tego, iż dało się słowo. Obietnice.
Żądza zwycięży. Zawsze.

Pewnej jasności spotkaliśmy się na jednej z chmur, lecącej nad Australią. Położyliśmy się. Wtuliliśmy się w jej delikatny puch. Rozkoszując się miłym dotykiem. Popadając w zapomnienie. Niebezpiecznie wciągające zapomnienie. W takich momentach, rad jestem z bycia aniołem. Nie muszę obawiać się czasu. Kresu, jaki wyznacza. Dzień i noc to tylko słowa, ograniczenia występujące w świecie ludzi. Wielce współczuję im z tego powodu. Każde szczęście musi zostać przerwane. Zakończyć się z mniejszym, czy tez większym bólem. Nie mogą z nim walczyć. Czas zawsze zwycięża. Nie zna litości. Pragnie być świadkiem początku i końca. Kresu, który sprawia mu ogromną radość. Dobrze być aniołem. Istnieć poza czasem.
Przeleżeliśmy tak eon. Może dwa. Nie pamiętam. Dla nas i tak to była tylko i wyłącznie chwila. Zbyt szybka. Zbyt krótka. Piękna, wspaniała. Niezapomniana. Niezapominajka.

Podczas oddalenia, ucieczki od Boga, zdarzyło się wiele. Po raz pierwszy miałem okazję z kimś rozmawiać. O emocijach, jakie siedzą wewnątrz nas.
- Może i nad ludźmi czas ma władzę, lecz posiadają oni piękne serce – mówiła.- Potrafi ono kochać. Być ponad czasem. Nie ogranicza się.
- Również i potrafi nienawidzić… - odparłem racjonalnie.
- Nienawiść jest częścią ich życia. Tak samo jak miłość. My także potrafimy obudzić te emocije wewnątrz nas.
- Potrafimy? – spytałem.
- No tak! – odrzekła z uśmiechem. – Nie wierzysz?
- Wierzę.
I gapiłem się. Wierzyłem. Anioły także potrafią kochać, miłością ludzką.
Byłem przykładem. Była przykładem.
Leżeliśmy na chmurze, trzymając się za dłonie. Mocno. Bojąc się utraty chwili, jaką zabierze nam czas. Nie mający nad nami władzy.

Po raz pierwszy rozmawiałem z kimś o istnieniu.
- Anioły są zbyt ograniczone.
- Co masz na myśli? – spytała zaciekawiona.
- Zabrania nam się wielu rzeczy. Musimy być idealni. Bez skaz. Ja to rozumiem, lecz dlaczego ma nas omijać największy sens istnienia…
- A w czym upatrujesz ten sens? – dopytywała.
- W czym? – zapatrzyłem się w obłok, jaki aktualnie przemknął nad nami. – W pożądaniu, a co za tym idzie w miłości. Emociji. Ja jej pragnę.
- Przecież ją posiadasz. Posiadamy…
- Tak, ale jesteśmy satanistami…

Po raz pierwszy miałem okazję. zaglądnąć komuś głęboko w oczy.
- Dlaczego tak spoglądasz we mnie? W me źrenice?– zapytała.
- A co, nie wolno?
- Wolno, ale powiedz mi jedno, jaki to ma sens?
- Nie mam zielonego pojęcia, lecz… lecz czuję się dzięki temu wolny. Szczęśliwy. Radosny. Zapominam się  – uśmiechnąłem się. – Ale czekaj, przecież sama patrzysz mi w oczy…
- Uzależniałam się.

Po raz pierwszy usłyszałem szczęście.
- Nie wiem dlaczego, ale mam ochotę Ci coś powiedzieć…
- To powiedz, nie krępuj się – zachęcałem.
- Ale to takie dziwne. Nigdy wcześnie nie czułam potrzeby, wypowiedzenia tych słów. Takich obcych. Czuję, że zarazem niebezpiecznych.
- Może się mylisz. Spróbuj. Nie bój się.
-Tylko proszę, nie miej mi ich za złe…
- Nie będę. Obiecuję.
Zamilkliśmy. Gapiliśmy się nadal. Czekałem.
- Kocham cię – rzekła.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Motyle fruwały wewnątrz mnie, łaskocząc i tworząc ogromny uśmiech na twarzy. Unosząc serce. Zabijając we mnie anioła.

Po raz pierwszy miałem okazję kogoś musnąć. Ustami.
Nasze gapiostwo, bezczelne zapatrzenie się, przyciągnęło nas ku sobie. Powoli. Mieliśmy nieistniejący czas. Dotknąłem jej twarzy dłonią. Spokojnie. Delikatnie. Ona zrobiła to samo. Uśmiechaliśmy się, zapatrzeni nawzajem we własne sylwetki. Źrenice. Jej purpurowe usta zwróciły moją uwagę. Pragnąłem ich skosztować. Poznać smak. Dać się omamić. Odlecieć. I tak też się stało.

Pocałowaliśmy się.
Czule. Jednorazowa.
Na zawsze. Na nigdy.
Na nieskończoność.

Spojrzeliśmy na siebie. Radośni. Lekko zarumienieni. Spełnieni.

Zagrzmiało.
Złote łańcuchy oplotły nasze ciała. Złączyły nas. Stworzyliśmy jedność. Ciało przy ciele. Zdziwieni, pozytywnie. Twarz przy twarzy. Nasze lica stykały się niewinnie zaczerwienione. Łańcuchy ściśnięto jeszcze bardziej. Agresywnie. Zrozumieliśmy, iż to nie los. To nie Amor. To Bóg. Jego posłańcy. Z nad chmur zleciały dwa anioły. Mężczyźni. Cherubini. Potężni. Umięśnieni. Chwycili nas. Unieśli. Nic nie mówili. Milczeliśmy.

Bóg zasiadał na tronie. Zmartwiony. Postawiono nas przed nim.
- Złamaliście Prawo. Zasmakowaliście pożądania. Miłości ku drugiej osobie. Pocałunkiem odebraliście sobie chwałę.
- Boże, ale przecież to jest miłość… - odparłem, na naszą obronę.
- A czy wcześniej nie doświadczyliście miłości?
- No tak, ale teraz…
- Teraz… – przerwał. – Teraz zasmakowaliście tego, czego Adam i Ewa po zjedzeniu owocu z drzewa poznania; tego, co Lucyfera sprowadziło na złą drogę.
- Czyli miłość jest zabroniona?
- Nie! Miłość jest konieczna.
- I za to nas ukarzesz? – spytałem.
- Tak, za miłość wbrew Prawu.
Bóg uczynił gest, ruch dłonią.
Ona zaczęła krzyczeć. Patrzyłem na nią. Na łzy wypływające z jej oczu. Płynące po licach. Ból był spowodowany skrzydłami. Pióra zaczęły odpadać, opadać na ziemię. Jedno za drugim, poczym całe skrzydło złamało się, odrywając od kręgosłupa, lądując na miękkim podłożu. Po plecach płynęła błękitna krew. 
- Dlaczego to robisz? Boże… - krzyczałem.
- Kara – odparł. – Od dnia dzisiejszego Ona przestaje być aniołem. Staje się zwykłym człowiekiem. Cierpiącym. Grzesznym. Musi walczyć, aby powrócić do nieba po śmierci. A ty będziesz podróżował po piekle. W dniu śmierci tej kobiety, znów zamieszkasz w niebie. Zostaniecie rozdzielni, lecz od was zależy czy ponownie się połączycie.
Jeden z cherubinów ściągnął łańcuch. Ona upadała na kolana. Ból pozbawił ją resztek sił. Płakała. Starałem się ją pocieszyć. Cherubini uchwycili ją. Wcześniej mnie odepchnęli. Unieśli się, udając w podróż na ziemię.
Przyglądałem się jak lecą. Odbierają mi szczęście. Nie mogłem tego znieść. Byłem zbyt słaby. Pożądanie wyzwoliło we mnie inne ludzkie odczucia. Machnąłem skrzydłami, raz drugi. Poleciałem. Rozpędzony wpadłem w nich. Jednego cherubina uderzyłem, wytrącając go z równowagi. Puścił ją. Drugi widząc ma reakcję, wyciągnął miecz z pochwy. Lśniący i potężny.  Ugodził mnie w serce...
Zabił.
Pozbawił istnienia. Serca. Pożądania. Miłości.

W taki sposób trafiłem tu, do piekła. Strącony za emocije potężne.

- A co się z nią stało? – zapytał jeden z upadłych aniołów.

- Nie wiem. Zapewne trafiła na ziemię. Zniknęła z mojego życia. Pozostały jedynie wspomnienia i nadal żyjące emocije. Nic więcej. – odpowiedział Anioł, którego karą za miłość, pożądanie zostało piekło. Serca usłuchał. Przegrał. – Ale ja wciąż na nią będę czekał, do końca… Miłość pozwoli mi w tym wytrwać…

- Aż tak ją kochasz?

- Tak!

- I będziesz na nią czekał?

- Do końca! Nigdy nie zwątpię, iż zdołam ją jeszcze ujrzeć.

- Hm… chyba zapomniałeś o jednym fakcie, koniec nigdy nie nadejdzie. Istnienie jest ponadczasowe. Przegrałeś, na zawsze. Na nieskończoność.

Anioł zwątpił.

wtorek, 24 maja 2011

Krytykopis


1.            Sala samobójców, Jan Komasa

Niewątpliwie mamy do czynienia z fenomenem. Filmem, który potrafił przyciągnąć do sal kinowych tysiące młodych ludzi, jacy z zainteresowaniem śledzą losy głównego bohatera. Najbardziej pożądana, jaki i też oczekiwana produkcja polskiej kinematografii, od powstania Wojny polsko-ruskiej Xawerego Żuławskiego, szokuje i zadziwia widza. Łamie temat tabu współczesnego świata, pokazując go w dość interesujący sposób.
Osiemnastoletni Dominik. Uczeń trzeciej klasy, jednego z najbardziej prestiżowych liceum. Pochodzący z bogatej rodziny. Lubiany w towarzystwie swoich rówieśników. Uprawiający judo. Szczęście nie opuszcza go choćby na jeden krok, oczywiście do pewnego momentu. W jednej chwili cały dotychczasowy świat, jaki wykreował sobie przez dany okres czasu, runie głęboko w przepaść. Koledzy ze szkoły odwrócą się do niego plecami, a on zostanie zaproszony do całkowicie innej/odmiennej rzeczywistości. Prawa fizyki są tam nietolerowanie, wręcz zakazane. Nie istnieją żadne granice. Każdy może być kim tylko zechce, stworzyć maskę/złudną twarz za pomocą systemu zero-jedynkowego. Brak tam jedynie kontaktu fizycznego, lecz zawsze pozostają komunikatory internetowe, żeby spróbować przynajmniej poznać twarz anonimowego gracza. Tego typu miejsca są niebezpieczne, o czym przekonuje się główny bohater. Uzależnia się. Nie od rzeczywistości stworzonej przez informatyków – współczesnych kreatorów nowoczesnej idei, tylko od osoby. Dziewczyny imieniem Sylwia, jaka posiada jedno marzenie, pragnie śmierci. Nie potrafi dostrzec pozytywnych rzeczy wokół siebie; nie potrafi funkcjonować w realnym świecie twierdząc, iż należy być terrorystą, ludzie powinni się nas obawiać. Słuchając jej rad, Dominik odcina się od świata, stwarzając na samym początku pozory problemów psychicznych/emocjonalnych, aby rodzice zaakceptowali izolację swego syna, które następnie przejmują nad nim kontrolę. Bezradność najbliższych osób, odwrócenie/zapomnienie przez kolegów, doprowadza do kolejnych interesujących zwrotów akcji, kryjących się w przykrych zdarzeniach czyli niezrozumieniu i braku akceptacji.
Sala samobójców  jest filmem, który potrafi zaskoczyć, pozytywnie. Zasługą tego jest m.in. dobry montaż, odpowiedni dobór utworów muzycznych, przewijających się przez cały film i interesujące zdjęcia Radosława Ładczuka. Scenariusz autorstwa Jana Komasy, można by natomiast poddać kilku gruntownym renowacjom, wycinając niektóre początkowe oraz końcowe sceny, zastępując je innymi, aby ukazać z jeszcze większą precyzja siłę emocji, przewijających się przez cały film.
Jakub Gierszał wyróżnia się na tle pozostałych młodych aktorów. Posiada on oczywiście kilka słabych momentów, lecz przez większą część czasu prezentuje się dobrze. Roma Gąsiorowska, czyli filmowa tajemnicza Sylwia, zachwyca jedynie podczas konwersacji prowadzonych za pomocą komunikatora internetowego. W dubbingu, w przeciwieństwie do swego partnera filmowego, wypada mizernie. Pozostali młodzi odtwórcy ról, grają nierówno, wręcz słabo. Wyjątkiem jest Bartosz Gelner  występujący jako Alexander, który chociaż nie grzeszy profesjonalizmem, to jednak miło spogląda się na jego grę.
Animacja jest kolejnym elementem, który zaskakuje. W bardzo ciekawy sposób zostaje nam pokazany wirtualny świat. Oglądając go, człowiek aż sam pragnie się zanurzyć w jego czeluściach, aby stanąć pod gorejącym drzewem, zeskoczyć z wieżowca i lecieć nad ulicami, pomiędzy wysokimi budynkami goniąc uciekającą chwilę. Dubbing jest poprawny. Mateusz Kościukiewicz, podkładający głos pod Jaspera, wypada najlepiej z całego grona mówców (obok Jakuba Gierszała). Podobać się może także, sposób ukazania komunikacji tekstowej za pomocą internetu.
Bez wątpienia, ten film był potrzebny polskiej kinematografii. Zwraca uwagę na aktualne problem/dylematy młodych ludzi. Powtórzę po raz kolejny, iż brakuje w nim kilku scen, które wystawiłyby emocje widza na większą próbę, dostarczając mu ogromną ilość przemyśleń. Produkcja warta zobaczenia. W końcu nie wiadomo, kiedy ponownie będziemy mieli okazję ujrzeć polską w miarę dobrą produkcję, posiadającą własną wewnętrzną energię, aby obronić się w morzu mało ambitnych komedii romantycznych i kryminalnych.

sobota, 21 maja 2011

***

Spytał. Zapytał.
Odpowiedziałem, uśmiechnąłem.
Świadomość mówi nie, podświadomość krzycząc wrzeszczy, spać nie daje tylko męczy. A po co tak, a czemu gdzie, to donikąd nie prowadzi. Kocham nie kocham, wszystko na dwa dzielone, przez trzy mnożone, aż wilgoć uleci i sucha stanie się ta dusza, najczystsza i najpiękniejsza. Boje się, ponieważ jeśli jestem w błędzie to źle, niech milczy to co jest wewnątrz mnie. Sznury przytrzymują, niech szamocą się wszystkie zjawy i duchy, wraz z upiorami dnia, nie uciekniecie!
Niedobrze.
Wino malinowe ogrania umysł, pożąda myśli i prawd uchowanych, wyhodowanych na czynniku siedem przez dwadzieścia cztery, podlewanym zero barwnikiem purpurowym, uśmiechem w czasoprzestrzeni zakrzywionym.
Kocham.
Minęło kilka dni i tysiące kłębów chmur przeminęło na błękicie, odpływając w najodleglejsze części wszechświata gdzie w ogień przemieni się to, co skończone i z ognia narodzi się to, co nowe. A ja nadal ten sam. Gdzie ludzie chętni, ustawieni w kolejce do trosk. Rozdaję je za darmo, podejdź weź i żyj. Promocja! Dają to bierz, połykaj, przełykaj i traw, zawsze jakby coś możesz wyrzygać, zwrócić na trawnik, w muszlą klozetową przesłać krzyk z domieszką nie strawionego żarcia. Amen.
Chamen.
Niech będzie pochwalony, przeklęty i wniebowzięty ja, ten jaki za nic ma zasady etycznego życia,  zbędnego picia. Artysta, który za pomocą ułudy naszkicował świat, jaki piękny chropowaty skażony, pyłki radioaktywnej rzeczy załamują się w niedostatku, a statek odpływa, załoga upita, ubita na śmierć.

Wszystko takie dziwne. Śmieszne. Czuję się jak we śnie. Czuję radość i wzruszenie. Wyczuwam emocije. Radosną. Jedyną. Ostatnią. Utraconą, oddaną. Weź ją i nie zwracaj. Uciekaj, złodzieju zaprzeszły, teraźniejszy i przyszły. Złodzieju subtelnych chwil.