Siedzimy w kościele.
Ruinie będącej swego czasu
odzwierciedleniem bogactwa wiary i Jezusa Chrystusa – tego sztucznego, w złotej
koronie cierniowej, zabrudzonej purpurą, z osadzonymi gwoźdźmi i szatą
szkarłatną Made in China – którego godłem jest moneta, flagą banknot, a hymnem
lament o pieniądze.
Pragnę Boga i Syna, i Ducha Świętego z
Pisma. Pragnę wiary i nadziei, i spełnienia.
Siedzimy w kościele, w jednej z ław
ociosanej z ciemnego drewna. Spoglądają na nas figury bez oczu, uśmiechają się postaci
bez głów, dłonie wyciągają ci, co nie posiadają ramion. Pełna cisza i
skupienie, melancholia i westchnienie. Witraże porozbijane. Kolorowe szkło
ozdabia podłoże, posadzkę marmurową, zabrudzoną kurzem, roślinnością, odłamkami
słonecznych obrazów i szklanych butelek po wódce, piwie czy winie. Dostrzec
także można puszki po konserwach, skarpety, buty i zużyte prezerwatywy. Brak
szacunku dla zmarłych. Nad ołtarzem wisi krzyż. Drewniany symbol odkupienia i
śmierci męczenników na całym globie. Do niego przybity jest Syn. Oczy
przymknięte, głowę opuścił, gdy żywot ulotnił się z ciała. Przykurzona postać
zamarła w bezruchu dwa tysiące lat temu i trwa, tak po dziś, czekając na choćby
jeden gest dziękuję, którego człowiek odmówił mu wraz z narodzeniem grzechu i
słów, tworzących złudzenie pustego cierpienia.
Z prawej strony przy ścianie, znajduje
się konfesjonał – zamknięty. Ktoś w nim jest, ktoś w nim siedzi i czeka,
odliczając ostatnie minuty do Śmierci, która przyjdzie wraz z męczącą agonią i
nędzą, odbierając mu poczucie smaku i głodu, zabijając w nim ostatnie obłoki
wiary i nadziej - w ludzi. Zwątpił - w ludzi. Z ciemnego wnętrza, można jedynie
dostrzec biel oczu, roztrzęsione czarne plamki – strach – utkwiony i zatrzymany
na wieki - ten ostatni i ten pierwszy. Podchodzi do konfesjonału kobieta młoda.
Czarne włosy, czarna koszula, czarna spódnica, czarne rajstopy, czarne buty na
obcasie – wszystko czarne – jej myśli także okryte zasłoną ciemności. Klęka z
prawej strony, ostrożnie ukrywając twarz w dłoniach i zaczynając wygłaszać szeptem
słowa – najczystszą spowiedź. Z ust poplamionych czernią wylatują zdania
złożone, a z każdym z nich, z oczu wypływa kropla deszczu. Spływa po licu,
pozostawiając po sobie czarny ślad, wykwintnie rozmazując precyzyjnie stworzoną
iluzję - przy lustrze.
Drży.
Kobieta zaczyna drgać, a w jej oczach
pojawia się strach, lecz nawet on nie posiada, aż tak potężnej mocy, aby zmusić
ją do zaprzestania spowiedzi. Słowa sprawiają, iż staje się czystsza,
wolniejsza. Czarne buty spadają ze stóp, a wraz za nimi jej ciało opuszczają
rajstopy, sukienka, bielizna, koszula, biustonosz i znika makijaż.
Klęczy naga, zasłaniając twarz dłońmi.
Kończy ostatnie zdanie, widać kropkę. Unosi
się.
Spada.
Dłonie opadają w dół, twarz zostaje
odsłonięta, ujawniona z pod włosów. Błękitne źrenice, mały nos, lica lekko
zaokrąglone i zarumienione, usta purpurowe w smutku zamknięte. Szyja osłonięta
szalem włosów, piersi lekko falujące, brzuch dopasowany do talii, łono skryte
za udami na które opadają ramiona, nogi zgięte w kolanach.
Zamyka powieki – po raz ostatni. Stopy
stają się polaną, z którego wyrasta bordowe kwiecie – kielichy różane. Także i
z nóg, i ud, i pośladków, i z brzucha, i pleców, i piersi, i ramion i na twarzy
się pojawiają, oplatając ciało zastygnięte. Kobieta zasnęła otulona płatkami,
zasnęła czysta, jak kwiat, porastający Krainę Orchidei. Nie cierpi, pozostała
piękna, zatrzymała w sobie bezmiar oceanu ciszy i harmonii, na dni, lata,
wieki, eony.
Kościół zrujnowany został udekorowany
kwieciem kobiecym, aż do jej śmierci.
Do konfesjonału podchodzę ja, ostrożnie
stawiając stopy, aby nie zdeptać jej i jej piękna. Klękam, przybliżam swoją
twarz do kratki, zapatrując się w ciemne wnętrze. Ubrany jestem na czerń.
- Niech… - mówię.
- Na… - odpowiada.
- Ostatni… - ciągnę. – Moje… Przepraszam…
Proszę…
- Boli? – pyta.
- Zależy - bezmyślna odpowiedź.
- Od…?
- E mnie.
- Żałujesz?
- Zależy.
- Od…?
- E mnie.
- I?
- Ciebie.
- I?
- Boli.
- Choroba? Głowa? Noga? Wątroba? Oko?
Ręka? Kręgosłup? Czy…
- Tak – potwierdzam.
- Ona zawsze boli – pociesza.
- Bo to Ona.
- I?
- Co mnie boli?
- Tak.
- Zgaduj.
- Ja?
- Zgaduj dalej i dalej, jedź, i strzelaj,
walcz, nie poddawaj się, dasz radę, i znajdziesz w końcu poprawną odpowiedź,
ulokowaną za jednym z krzaków marzeń i snów, uplecionych przy pomocy szczypiec
i grubych rękawiczek, osadzonych na zgrzybiałych łapach komunisty, czerwonego
stalinisty, wyznającego Lenina w imię Ojca i Ducha.
- I ludzie?
- I iluzje
- Ludzie… - szepcze.
- Spójrz na nich wszystkich, modlących
się, zatapiających się w słowach litanii, Ojcze Nasz, Zdrowaśkach i myślach o
pięknych Kobietach i Mężczyznach, spojrzałeś? Tylko dokładnie.
- Tak. Dokładnie.
- Rzuć w nich okiem, użyj go niczym…
niech leci, bada i odkrywa człowiecze zmysły, ukryte w umysłowych kątach. Patrz
patrz, patrzę tam na prawo. Patrz, gap się, powiedziałem!
- Rozkazałeś… - ponownie szepcze.
- A ty usłuchałeś, bo chciałeś.
- Bo chciałem, uschnąłem… - mruczy
niewyraźnie.
- Oto ich, oto ma rzeczywistość wesoła,
kolorowa. Pomalowana przez trzyletnie dziecko - na czarno, z domieszką
czarnego, poprawione na czarno, aby czarny królował, znaczy dominował i
zdominował cały system białości, i bladości. Maluje, zamalowuje cały świat,
Polska kwitnie czarno-czarno-czarno-czarno-czarna. Kwitnij piękna i jedwabna.
- A Gwiazda ją muska.
- Pieści i podnieca.
- A rano?
- A rano budzik budzikowy z krainy
budzikowego landu budzi mnie, wyrywając ze snu płytkiego, w którym spotkałem…
taką jedną nieznajomą. Nie znałem, a nawet wciąż nie znam. Uroiłem ją sobie po
raz pierwszy i ostatni, więcej już jej nie spotkam.
- Nie chcesz?
- Nie.
- Skrzywdziłeś ją.
- Nie, One zawsze odchodzą, czy we śnie,
czy na jawie One… One uciekają, odchodzą gdzieś, tam, zapewne w dal, aby żyć i
czerpać ze studni wyzysku - pchły.
- Nie zawsze, One także zostają.
- One zostają?
- Trzeba wierzyć…
- Trzeba wierzyć – wtrąciłem – że
niewiara daje siłę, a One może i pozostają…
- Nie we śnie.
- Przecież znasz te mechanizmy, te
dyskoteki, te zabawy, gdzie tańcują w płynach alkoholowych okrąglutkie
tableteczki-gwałcicielki, i tam się rozpuszczają, i tam macą zmącone umysły,
zagłuszając w nich sumienia, i inne głosy, rządząc się w naszych nas.
- O czym ty pleciesz?
- Zabijają wszystkie morale, zapytaj Pana
Mirosława on potwierdzi. Zawołaj go z Lasu Mgieł, on czeka na ławeczce
zrobionej z przydrożnych Krzyży, gdzie kiedyś przyjedzie Autobus PeKaeS, stary
i nieśmiertelny Jelcz, i zabierze go do domu, w Beskid.
- Zabierze.
- A na razie zatwierdzi dane i dane myśli
prześle, ulokuje na niebywale ciekawskich, i waszych kontach, założonych na
teraz i tu, i tak. Taka moda, a ja nie mam.
- Czego… ? – powracają pytania.
- Tego.
- Ja też.
- Jest nas dwóch.
- Para.
- Ale ja wiele mam.
- Ja też.
- Ale jeszcze takich wielu nie mam, lecz
kiedyś może będę mieć, i te miłości, i te sarkastyczne nicości, i te idee
bytności, pochłonięte w morzu atomowych literaków i te, kiedyś może będę miał.
- A Ona?
- Mówiłem o niej, znaczy tej, która była
ale odeszła i pozostawiła wspomnienia. Teraz je wydrukuję i zabukuję, gdyż były
piękne i niecodzienne. Była Ona.
- Tak, Ona.
- Ta pani, jestem pewny. Naprawdę,
widziałem ją, tak się zalotnie uśmiechała, kokietowała mnie sprytna sprytnie.
Staliśmy w ciemnym pomieszczeniu. Zauważ.
- Zauważam.
- Krótka spódniczka, bluzka z dekoltem
szalonym, w którym, tak skakały dwie piersi, że dech tej pani był zakłócony. Oddychała
ciężej, piękniej, ciekawiej. Ja wraz z nią, przystosowałem się, nie chciałem,
aby dama się tak sama męczyła w tym całym rytuale. Rytuale godowym współczesnej
młodzieży.
- Gody?
- Godowym, oczywiście w nowoczesnym
znaczeniu, gdyż każdy z młodych chce zaspokoić potrzeby zwierzęce i zapomnieć o
tym, co było, było i było. Takie plany, pojęczeć postękać zaczerwienić się na
twarzy, krzyknąć i gody zakończone machinalnie, taka Syzyfowa praca współczesnej
młodzieży. Chyba nikt im nie wspomniał o tym, że to uczucia przede wszystkim
spełniają potrzeby w sposób dostateczny i wyczerpany, z domieszką
materialistycznego bycia wewnętrznego, i zewnętrznego, a nie
fizyczno-naglistyczno-jęczyczne dodatki chwilowej ekstazy.
- Ekstazy.
- Taniec jednak trwał, tańczyła.
- Tańczyła?
- Tańczyło ciało. Nogi lśniły, świeżo zostały
ogolone nową maszynką ojca z marketu, sklepu osiedlowego czy innego PeeRLowskiego
skansenu. Spódniczka, jak mówiłem krótka, czarna, do tyłka dobrze dopasowana,
przylepiona jakby specjalnie, aby podkreślić, wykreślić kontury pośladka A i Be
– bez cellulitu. Ćwiczyła zapewne w domu przed wyjściem na disco. Pociła się
specjalnie, aby i pupcia, i brzuszek, i nóżka, i cycek, i szyjka, i policzek,
aby one wszystkie przylegały, nie odginały się w płaszczyźnie – tylko tak
trwały. Brzuszki, pajacyki, pompki robiła każdego wieczoru, wyciskała z siebie
siódme i ósme, i wszystkie poty, przelewała się, zatapiała swój pokój w morzu
potu, tworząc sztuczne, słone jezioro, w którym żyją różne bakterie, zaraźliwe
cholery, febry, różyczki i inne ospy. Tak ćwiczyła w domu, chyba że, to ta z
tych bogatszych, gdzie tatuś ma, tatuś da, tatuś, tatuś, tatuś rozpieści, a
córeczka za wzorem wzorowego przedsiębiorcy, mającego swą firmę DODO, taka
oryginalna nazwa, jaka pozostawała wolna przez długie lata, również ma i da. Dadadadadada.
- Lalalalalalalala.
- Uuum. Taka dyskoteka, takie disco, taka
muzyka.
- Muzyka jeszcze istnieje?
- Tak, na zakurzonych kasetach i płytach.
- O nie… - ponowne szepnięcie.
- Ale.
- Ale?
- Ale bluzeczka, jeszcze była bluzeczka
na szeleczkach. Taka sama, taka czarna, przylegająca przytulająca do swej
bawełnianej formy, uplecionej przez roboczych Azjatów. Ten materiał, taki
oplątujący ciasno, mocno opinający jej dwie piersi. Widzę, obserwuję, przyznaję,
jak się ruszają, poruszają na terenie ścisku, uścisku, przemocy, ja bym je
uwolnił. Podarował im wolność, byłbym ich bohaterem, takim prywatnym supermanem.
W końcu z tego co widzę, one krzyczą, z tego co słyszę, one cierpią. Jakie one
biedne, gwałtem wzięte w kleszcze, a ja bym im, ale gwałtem, zaproponował inną
alternatywę.
- Gwałt.
- Samo?
- W parze.
- Raźniej.
- Zawsze.
- … niczym. Niczym, niczym, niczym.
- I Ona.
- Ona. Ona musi być, bo jakże tak mogło jej
nie być, tej która zawsze jest.
- Aby zniknąć.
- Dokładnie, Ona zawsze jest pod różnoraką
postacią nimfy, anioła. Ona to Ona, niczym powietrze otula, otacza mnie, lecz
pamiętaj, nigdy mnie nie przytłacza, nie jest w stanie tego uczynić, a nawet
gdyby podjęła takową próbę, to ja, nie czułbym się źle. Wiesz co,
zaakceptowałbym to, brał to, cieszył się to i wszystko to, byłoby właśnie to,
czego ja tak naprawdę pragnę i pożądam, jak właśnie to, nieopisane
przytłoczenie mej persony, przez jej cielesną powłokę, rażącą rozkoszą
emocjonalną.
- I tak cię nikt nie słucha – rzecze.
- A ty?
- Improwizuję.
- Brawo.
- Tak?
- Za fachy i talenta.
- Podziękuj szarym ludzikom
społeczeństwa.
- Dziękuję wam, szarym ludzikom
społeczeństwa, za trud włożony w naukę, Powiernika, za waszą nudę i otwartość,
na własną zamkniętą kulturę.
- A ta kultura tylko puk puk puuuk.
- Aaa.
- Tak. Mów. Słu. Pro – monosylabiczny
ciąg wybrzmiał.
- Bo ta tancerka, to lśniła czekoladowo-kremowo.
No, ale nieważne, w końcu po hipnotyzujących nogach, tyłku, brzuszku, piersiach,
szyi prześlizgnąłem się na twarz, potykając się o usta. Wywróciłem się. Myślałem,
że krwawię, a to szminka, taka krwista ozdabiała jej wargi. Prezentowała się
dobrze, wyśmienicie, smakowicie, tak na raz, na chrupnięcie, wyplucie i
zadowolenie. Tańczy, wygina ciałem na boczki, powtarzając mi magiczne zaklęcia
„oootttooo jjjaaa” śpiewają mi jej nogi, „jjjaaa” drugą zwrotkę ciągnie brzuch,
aby na koniec usłyszeć „jjjaaa ooohhh jjjjaaa ooohhh” chór złożony z pośladków
i piersi. Ale gra, ale śpiewa, ale wrzeszczy, ale kusi, ale to wszystko się
pięknie układa. Jej ciało to orkiestra, chór złożony z najlepszych i
najbardziej pojętnych części ciała.
- Pojęte.
- Przejęte.
- Bo?
- Ona w tym momencie, gdy tak tańczy,
zaczyna się rozbierać, bluzkę ściągać i… nagle słyszę dzwonek, światła się
zapalają i stoją na korytarzu w szkole, na około pełno drzwi prowadzących
gdzieś, a te gdzieś, to po prostu sale dla motłochu. A ona tak przede mną bez
bluzki, z tymi świecącymi, małymi, jak się okazało piersiami stoi i patrzą się
one, na mnie, te sutki. Ja się gapię na twarz, na piersi, na drzwi, które gdy
dzwonek szkolny milknie, zaczynają się otwierać, a z nich wypełzają tłumy
dzieciaków z plecakami. Tancerka zaczyna ściągać już spódniczkę, aż tu
podchodzi do niej jakaś starsza kobieta, w okularach, chyba nauczycielka.
Rozumiesz, ona już miała pozwolić działać grawitacji, aby ta zdarła z niej
jakieś tam chiński odzienie, a tu, taka podchodzi i do niej mówi, swym jakże
profesorskim tonem, chociaż ma zaledwie licencjat z polskiego. „Doroto z
drugiej A Gimnazjum Jedenaście, koniec kurwienia na dziś”.
- Dorota.
- Gimnazjum.
- Na dziś.
- Gimnazjum, myślę, że jak, że gdzie, że
jak gimnazjalistka może mieć takie ciało, ciało kuszące, gorące, wzbudzające we
mnie stoicki spokój. Ona jednak nie słucha i mówi „Jeszcze tylko raz i idę na lekcję”. Belfer
spojrzał na mnie, na moje wielkie oczy, otwarte usta i szok na twarzy
wymalowany i „A może ja się nim zajmę?” pyta, stwierdza, sam nie wiem, co ma na
myśli. „Nie, nie trzeba, poradzę sobie” „Ale to już ostatni raz, pamiętaj”
„Dobrze” i grawitacja obdziera ją ze spódniczki.
- Koniec?
- Koniec.
- A ciało?
- Nagie.
- Tak stało?
- Stało wszystko i się zatrzymało.
- Stop.
- Jestem zboczony?
- Ty nie, tylko ja.
- Bo wiesz, to nie do końca był sen. To
się zdarzyło naprawdę. Prawdą się stało i się objawiło, i wybuchło. Pufff.
- Paffff.
- Pawww.
Zwymiotował snem, a z jego ust wypłynęło
całe gimnazjum i drzwi, i ściany, i podłoga, i nauczycielka, i dzieciaki, i
rozćwiartowana ponętnie nieletnia tancerka. Kwiaty rozwijające się przy
konfesjonale zostały zalane, utopione. Odbebrano im dech i byt, przy pomocy nie
strawionych kości i odzieży z Galerii.